piątek, 7 października 2016

Skrzynki dla ptaków

Jak ma się trochę niepotrzebnych desek po budowie domu, trochę wolnego czasu, trochę narzędzi i kilkoro (przynajmniej dwoje) przyjaciół, którzy lubią aktywnie spędzać czas, to warto coś z tym zrobić i stworzyć sztuczne miejsca gniazdowe dla ptaków.
Dobrze mieć znajomych, którzy się nie obrażają jak ich zagonisz do roboty, gdy przyjadą w odwiedziny

Skrzynka przeznaczona dla kopciuszka, ale zagnieździła się w niej pleszka, a obecnie przesiadują mazurki.

Samica pleszki przyleciała jeszcze przed samcem i długo kręciła się sama koło skrzynki, a w końcu się doczekała.



W skrzynce typu A zamieszkała modraszka, chociaż odwiedzały ją też bogatki i mazurki.


piątek, 16 września 2016

"Pasą się pasą niebieskie barany"

Kupując działkę pod budowę domu zawsze chcieliśmy żeby była duża. Tak żeby nie słyszeć rozmów sąsiadów przy grillu czy też ich kłótni, żeby nie zaglądać sobie w okna, żeby móc bez krępacji wyjść w samych gaciach wyrzucić kompost i podrapać się przy tym po tyłku. I w sumie udało się. Nawet lepiej, jak na razie w ogóle nie mamy sąsiadów (co niedługo się zmieni, niestety). Jednak kawałek ziemi spory. Rośnie tu dużo szeroko rozumianej zieleni, a że jest dość wilgotno, to wzrost ten jest szybki i intensywny. Chcąc utrzymać to w ryzach musieliśmy przeprowadzać koszenie kosą spalinową raz w miesiącu. Oczywiście generowało to koszty i zajmowało czas, a nie uzyskiwaliśmy trawnika jak u brytyjskiej królowej. Raczej dbaliśmy o zapylacze. Z drugiej strony, umiarkowanie dążymy do samowystarczalności żywieniowej, zatem pomysł sprowadzenia tu owiec wydał się całkiem sensowny. Wybraliśmy mało wymagającą i dość samowystarczalną  rasę - wrzosówkę.
Po długich przygotowaniach udało się wybudować owczarnię i owce przyjechały. Obecnie mamy jedną młodą maciorkę i trzy młode barany. Maciorka zostanie z nami dłużej (jak długo się da), a barany przeznaczone będą do zjedzenia i na skóry. Nie chcieliśmy nadawać im imion żeby nie było nam przykro się z nimi rozstawać, ale postanowiliśmy ułatwić sobie zadanie nadając im imiona złe. Na tym blogu jak i w życiu staramy się stronić od polityki, bo to straszne bagno jest. Niestety mamy internet i czasem docierają do nas różne informacje, również i z tego wiadra pomyj. Zatem maciorka, która z nami zostaje ma na imię Bubu - najbystrzejsza, najmniejsza, najładniejsza, przewodniczka stada; baran pierwszy, najstarszy to Jarosław - najbrzydszy i najgłupszy; baran drugi - Szyszko - przeciętnie głupi; baran trzeci, o czarnej sierści, czarna owca w stadzie to Donald. Zbieżność imion jest zupełnie przypadkowa. Z resztą niedługo pozostanie po nich tylko wspomnienie, trochę smrodu i produkty przemiany materii :-)
Od lewej: Bubu, Szyszko i Donald.

Jarosław

czwartek, 15 września 2016

Owczarnia

Na początku była trawa, dużo trawy.

Fundament - 6 walców: głębokość ok 80 cm, średnica ok. 50 cm, plus podmurówka z bloczków betonowych

Główne słupy konstrukcji


Każdy etap musi być zatwierdzony przez nadzór budowlany (w lewym dolnym rogu).

Trzeba wybrać humus i zastąpić go żwirem i kamieniami; na to później posadzka.

Konstrukcja dachu


Na stryszku jest całkiem sporo miejsca - alternatywa na "ciche dni" w domu :-)

Prawie gotowe

No i pierwsi lokatorzy

niedziela, 14 sierpnia 2016

Życie na krawędzi, czyli owczarnia DIY.

U nas jak zwykle, sporo się dzieje, więc czasu na pisanie niewiele. Jednak są pewne granice. Gdy spojrzałam na datę ostatniego wpisu, moje serce z kamienia drgnęło. Na myśl o potoku łez miliona czytelników płynącym przez świat, gdy po raz dziesiąty danego dnia weszli na bloga, a tam NIC NOWEGO, zakasałam rękawy i usiadłam do komputera. Syn chwilowo odpoczywa - zafundowałam mu domową wersję disnejlandu połączoną z najwspanialszym wesołym miasteczkiem pełnym nieograniczonego dostępu do ogórków kiszonych, butów do gryzienia i kotków do targania (jego ulubione ostatnio rzeczy), innymi słowy odkurzaliśmy podłogę. Siedzi sobie teraz obok mnie i uważnie bada każdy element tego niesamowite sprzętu dostarczającego tyle zabawy i emocji! Robi to dość energicznie, więc jeśli ktoś poleca konkretne modele odkurzacza proszę o opinię, bo niedługo będziemy potrzebowali nowego. 
Nie wiem jak mija Wam długi weekend, ale u nas na działce rozsądek, instynkt samozachowawczy i zasady BHP stoczyły nierówną walkę z oślim uporem. Mąż sam robi owczarnię, upór bez wątpienia wygrał. 

Mówiłam: "Kochanie, może zwabimy Szwagra na karkówkę i piwo? Przyjedzie, a wtedy ciach! do roboty!" Stwierdził, że to opóźni jego prace o jakieś 36 godzin, bo Szwagier dopiero wraca z wakacji i tak nie może być. Widocznie nasze wyimaginowane owce tupią już kopytkami z niecierpliwością i tupot ten szarpie Męża nerwy tak, że ani sekundy dłużej nie może czekać.  Przy okazji chciałam tylko dodać, że Szwagier jest tak niespotykanie miłą osobą, że i bez karkówki by przyjechał. Tym bardziej mi szkoda, bo biedny chłopak już w październiku zostanie oficjalnie członkiem naszej rodziny. Korzystając z okazji chcę mu przekazać słowa, które ktoś (nie mogę napisać kto, bo mi zabroniono) usłyszał od kogoś (nie mogę napisać od kogo, bo mi zabroniono), tuż przed ślubem, mianowicie : "Zastanów się! Jeszcze nie jest za późno!". Ten ktoś nie posłuchał, ale dla Ciebie, Niedoszły Szwagrze, jest jeszcze nadzieja! Run!
Wracając do Męża, coś długo się nie odzywał, więc postanowiłam go odwiedzić w drodze do ogrodu. Wtedy to mieliśmy z Synem wyjątkową okazję obserwować jak sam, stojąc na ziemi, próbuje wepchnąć na dach owczarni płytę OSB długości 2,5 metra. Płyta delikatnie acz konsekwentnie zsuwała się drugim bokiem do momentu gdy zatrzymała się na drabinie. Potem zsuwały się już razem (Mąż: taki był właśnie system wciągania i obracania płyty - Marcin chciał umieścić ten dopisek, który niby wszystko tłumaczy i wyjaśnia. Czy ja wiem?). Syn patrzył na to z dużą radością wołając "Auć!!". Przypadek? Nie sądzę. W związku z powyższym na spokojnie zaczynam poszukiwania kandydata na drugiego męża, gdyż ten wyraźnie igra z losem i nic dobrego z tego nie będzie. Podania ze zdjęciem można umieszczać w komentarzach. Tylko poważne oferty! Jeśli ktoś uważa, że kobieta dla własnego dobra nie powinna jeść za dużo czekolady, niech nie marnuje mojego i swojego czasu. 
Kończę, bo Syn zjada pudełko po butach. Buty zabrałam przed chwilą, ale pudełka też trochę szkoda. Szerokości!

poniedziałek, 23 maja 2016

Jak chronić warzywa przed... Żoną :-)

Jednym ze sposobów uprawy długokiełkujących warzyw takich jak marchewka czy pietruszka jest wsiewanie punktowo nasionka sałaty. Marchewka i pietruszka kiełkują bardzo długo (czasem do 3 tygodni), sałata często wychodzi na powierzchnię już po tygodniu. Innym sposobem jest sadzenie cebuli dymki, która już po kilku dniach zaczyna wypuszczać szczypior. Chodzi o to by widzieć gdzie są rządki z wysianą marchewką/pietruszką i by móc pielić jeszcze przed jej wykiełkowaniem, a nie uszkodzić kiełków pożądanego warzywa. Rośliny niepożądane (potocznie zwane chwastami) kiełkują i rosną szybciej niż te pożądane, więc mogłyby nieco przydusić nasze warzywa. Cebula dodatkowo może odstraszać pasożyty, takie jak np. mszyce.
Wszystko pięknie brzmi w teorii, a czasem i w praktyce wychodzi całkiem nieźle. Ale pomysłodawca tego rozwiązania nie przewidział jednego: Żony.
Żona zajęta licznymi sprawami związanymi z utrzymaniem domu, wychowaniem kopii połowy moich genów i nieco większej połowy swoich (mtDNA), nie rejestruje wszystkich opowieści Męża. Np. tych, że za tydzień w środę jedzie w teren, że np. ma nowego studenta do pomocy (że studentkę to akurat rejestruje), ale też np. że wysiał marchewkę, a w rządkach z marchewką są punktowo cebule, żeby było widać gdzie są rządki i żeby można je było łatwiej odchwaszczać. No i jak się trafi okazja, że pierworodny przyśnie w wózku na spacerze i Żona ma czas zająć się ogródkiem, to rusza z wielką prędkością. I rzuca się na pierwszą z brzegu grządkę. Właśnie tą, z marchewką (i cebulą, nie odwrotnie). I rwie chwasty aż się kurzy. No i wieczorem jak z Mężem rozmawia przy kolacji, to opowiada: "Ooo dziś nareszcie miałam chwilę i odchwaściłam w cebuli, w tej pierwszej grządce." Na to pytam: "W marchewce?". Ż: Marchewce?! Jakiej marchewce?! Tam tylko cebula była. M: "No ale takie małe tam przy gruncie, to marchewki jeszcze..."
Na szczęście pośpiech był duży a rozdzielczość wyrywającej mała i z grządki zniknęły głównie niepożądane rośliny. Spora cześć marchewek została, bo jeszcze małe były na szczęście. Zatem w efekcie końcowym punktowo sadzone cebule w rządkach marchwi pomagają w utrzymaniu rządków i pieleniu, chronią przed mszycą, a nawet Żoną.

niedziela, 22 maja 2016

Szkoła, pierwszy krąg.

Bardzo lubię prowadzić lekcje dla dzieci, szczególnie w szkole podstawowej i przedszkolu. Małe dzieci nie krępują się w zadawaniu pytań, zawsze (no prawie zawsze) mają wiele do powiedzenia i interesuje je prawie wszystko. Zawsze po takich lekcjach zastanawiałem się, co dzieje się na dalszych etapach edukacji z tymi ciekawymi świata, pełnymi ciekawostek dziećmi, które później spotykam w gimnazjum, albo na studiach, kompletnie niezainteresowane niczym co związane z zajęciami, totalnie ignorujące wszystkie elementy przekazu.
Ostatnio chyba częściowo znalazłem odpowiedź.
Po raz kolejny udałem się do jednej z podstawówek na lekcję o ptakach. Było fajnie. Pokazałem kilka pospolitych gatunków, opowiedziałem o ich zwyczajach, miejscach gdzie mieszkają, przyniosłem kilka piór. Dzieci pióra trzymały, miziały, trochę gniotły i łamały, ale ogranoleptycznie uczy się najlepiej. Potem mnóstwo pytań i opowieści o ptakach koło ich domów. A to ktoś znalazł małego wróbla, a to u kogoś "żuraw ma gniazdo na dachu" :-) Ogólnie miła, wesoła atmosfera. Ale to za mało. Żeby urozmaicić zajęcia Pani Nauczycielka postanowiła wprowadzić element rywalizacji i sportu: kto najlepiej będzie stał na jednej nodze jak bocian. Oczywiście zostałem wciągnięty w tą zabawę i musiałem pomóc wybrać z tłumu 30 dzieci jedno, które najlepiej stoi na jednej nodze. Na szczęście Pani mi pomogła i porozumiewawczym skinieniem wskazała mi dziewczynkę, która zdecydowanie najmniej się bujała i wręcz zamarła na jednej nodze, jak bocian po wyczerpującym dniu przeczesywania łąk w poszukiwaniu szarańczaków dla swoich piskląt. Mamy zwycięzcę. Jest dobrze. Reszta zażenowana, że to nie oni wygrali w tej jakże uczciwej i przejrzystej rywalizacji.
Ale to nie koniec. Pani ma więcej pomysłów jak urozmaicić te nudne zajęcia. Przecież samo oglądanie piór i zaspakajanie swojej ciekawości to za mało. Ktoś musi wyjść z sali wygrany, a ktoś musi przegrać. Wyścig przecież trwa. To dzielimy się na dwie grupy. Chłopcy i dziewczynki. Teraz będziemy wymieniać gatunki ptaków poznanych na dzisiejszych zajęciach. Ale tylko te. Nie ważne, że ktoś zna więcej, i inne. Mają być te co były dzisiaj (pierwsze przygotowanie do odpowiedzi zgodnie z kluczem na egzaminach do gimnazjum, po gimnazjum i na maturze). Za poprawną odpowiedź, piórko. Drużyna, która ma więcej piórek wygrywa. Najpierw dziewczynki: kos. Dobrze. Chłopcy: bogatka. Dobrze. Dz: zięba. Dobrze (bo była na lekcji). Ch: modraszka. Dobrze, idą łeb w łeb. Dziewczynki: kaczka. Ale jaka? (Pani szybkim dyskretnym migiem podpowiada dziewczynkom). Krzyżówka! Dobrze. Na to jeden bystry chłopiec, z pewnością syn handlarza samochodów: "ale Pani im podpowiedziała, widziałem że pokazała Pani krzyżyk, wszystko widziałem." Pani: "nieprawda, nic nie pokazywałam." Po oporze ze strony chłopców Pani się przyznała i zadeklarowała, że im też pomoże. Kolej na chłopców: małe zaćmionko, yyyy, .... Łabędź. Ale jaki? Ch: biały, nie szary, nie, zwyczajny, nie, wodny... nie zaliczamy. Dziewczynki prowadzą. Chłopcy wkurzeni. Jeszcze kilka kolejek. Kilka gatunków doszło, kilka piórek na koncie. Liczymy piórka. Dziewczynki - 5, Chłopcy - 4. Dziewczynki wygrały. Znów bystry chłopiec: "ale to było niesprawiedliwe, Pani im pomogła a nam nie". Wyszli wkurzeni, z minami lekko złamanych, ale Pani chciała przecież dobrze.

sobota, 14 maja 2016

Z serii jak tego nie robić - książkowy cafeteria test.

Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące książkowego gustu Pana Grubasińskiego przeprowadziłam prosty acz kompletnie niepoprawny metodycznie książkowy cafeteria test. Słaba próba, słabe wszystko. Myślę, że spokojnie można na jego podstawie wyciągać daleko idące wnioski. Na temat wszystkiego. Otóż. Na jednym brzegu kanapy położyłam Świetlickiego tom "Jedenaście". Zupełnie nieinteresująca kolorystyka. Szaro szary. I jeszcze trochę szarego. Szatan bez oka jest, ale szary. Wcale nie zabawny. Obok książeczka o zwierzątkach, czarno-biała plus nęcące kolorowe akcenty. Oraz pieluszka tetrowa (ślepa próba). Na drugim końcu kanapy położyłam Synka. Z prędkością światła znalazł się przy książkach i cóż wybrał? CÓŻ WYBRAŁ? Świetlickiego wybrał. To rozwiewa wszelkie wątpliwości, jeśli ktoś takowe miał. Oczywiście można test powtórzyć, policzyć coś niecoś własnoręcznie lub Mężem (kto ci tak dobrze policzy jak Mąż?Nikt!), ale szkoda czasu. Toż to gołym, statystycznie nieuzbrojonym okiem widać, że wszystko będzie super bardzo niewątpliwie istotne! Możecie mi zaufać. 

piątek, 13 maja 2016

Miłość od pierwszego ślinienia.


Nasz Syn wykazuje zamiłowanie do książek. Niezmiernie raduje to moje czytelnicze serce. Czułam, że będzie uwielbiał czytać. Bez presji, of kors, to są jego wybory. Jego czytelniczy styl można w skrócie opisać jako „Konsumpcja z dużą ilością śliny. Wszędzie”. To są szczegóły, nad tym można popracować. Liczy się pasja, zacięcie. Co więcej, ma świetny gust. Gdy po raz pierwszy zobaczył książkę Świetlickiego przepełzł (takie słowo istnieje?? Word nie podkreśla, to znaczy tak?...) całą kanapę, żeby się do niej dostać. Myślę, że możemy śmiało stwierdzić, że pociąg do lektury przyspiesza jego rozwój. To było naprawdę sprawne pełznięcie. Jak już dopełzł rzucił się na nią z dziką pasją. I zaczął żuć (bardzo przepraszam Państwo A. i B. – ojej ojej pierwsze litery Waszych nazwisk są obok siebie w alfabecie! Przypadek? Nie sądzę - za drobne zniszczenia na książce, ale pomyślcie, cóż to za słodka pamiątka!). Co bardziej złośliwi oraz przebywający z naszym dzieckiem dość często (co ciekawe są to te same osoby, brawo dla nas za dobór znajomych J) mogą stwierdzić, że Tymek żuje wszystko co wpadnie w jego ręce/dziąsła. Fakt, nie mogę się z tym kłócić. Jednak zauważam zasadniczą różnicę w sposobie żucia. Przypadkowe książeczki o zwierzątkach/pieluchy/kocyki/zabawki/szczoteczka do zębów/oparcie krzesła/moje ramię/mój podbródek/mój policzek/jego skarpetki/Marcina dłoń/reszta świata to jest takie żucie nonszalanckie. Żucie w stylu „Ok, nie mam nic ciekawszego akurat do roboty, mogę trochę pożuć”. Dobra, oprócz jego własnych skarpetek, na ich widok jest naprawdę dziki. Ci najbardziej wytrwali w złośliwości stwierdzą, że być może żółto – czerwony jakby szatan bez jednego oka co ciekawe wyglądającego lepiej niż drugie istniejące oko przywabiły go do tej książki. Które dziecko by się nie zaciekawiło? Może, może, też mnie bawi ta okładka, jednak kolorystyka kwalifikuje tylko do standardowego żucia. Szatan z jednym okiem również. Ale ten Świetlicki! Proszę Państwa! Co to było za żucie! Szalony błysk w oku, koordynacja wszystkich czterech kończyn (co nie jest łatwe na tym etapie rozwoju i na tym etapie pulchności) i do tego mnóstwo dźwięków. Bardzo zaangażowanie brzmiących. Cóż mogę rzec? Brawo Synu, rodzice są z Ciebie bardzo dumni:*

środa, 16 marca 2016

Brunatne piękno

Jedno z piękniejszych odczuć w życiu. Z jednej strony śmierć, z drugiej - narodziny nowego.
Stajesz w tej charakterystycznej pozie człowieka ze wsi. Patrzysz. Myślisz. Drapiesz się intuicyjnie po głowie lub innych częściach ciała, co wcale nie musi oznaczać, że jesteś skolonizowany przez pasożytnicze stawonogi lub ściśle reglamentujesz tlenek wodoru i produkty hydrolitycznego zmydlania trójglicerydów wodorotlenkiem sodu. Po prostu czasem coś swędzi. Czekasz czy już, czy jeszcze poczekać. Czy będzie się za mocno kleić czy już przeschło wystarczająco. Czy może jutro spadnie śnieg i przykryje twoje niszczące dzieło. W końcu się decydujesz. To dzisiaj. Bierzesz szpadel i do dzieła!
Po zimie mięśnie nie wprawione, bo nie zwykłeś jak inni męscy przedstawiciele twojego gatunku w tym wieku bezcelowo przerzucać żelastwa w dusznej sali ćwiczeń płacąc za to miliony monet koneserowi odżywek i wspomagaczy rozrostu masy mięśniowej. Zatem coś tam naciągnięte, coś tak lekko łupie, ale nic to. Nie poddajesz się. Męczysz się, pocisz, ale że pora roku wczesna, to nie zrzucasz odzieży, bo wiatr od wschodu chłodny i chwilowe obniżeniu sprawności układu immunologicznego i związana z tym infekcja wiszą w powietrzu. Po dłuższej chwili jest. Kilka metrów kwadratowych ciemnych gród. Grabie. Równasz. I już. Jest pięknie, równo, jednolicie ciemnobrązowo. I ten zapach. Coś się skończyło, czujesz zapach gnijącej materii. Coś właśnie się zacząłeś, tysiące zarodników i nasion zaczęło wyścig ku słońcu.
I już tylko wyrzut dopaminy...



Trzeba być samowystarczalnym

Podczas jednej z naszych podróży na Węgry Pan Magister wypowiedział wiekopomne słowa: "W podróży... trzeba być samowystarczalnym". Powiedział to przy stole pełnym węgierskich wędlin, papryk i napojów rozlicznych. Wcale wagi tej wypowiedzi nie umniejszał stan po spożyciu licznych grup hydroksylowych zawartych w lokalnych wyrobach płynnych. Zaiste, w podróży jak i w życiu trzeba być samowystarczalnym!
Oczywiście mamy świadomość, że samowystarczalność oznaczałaby totalne odwrócenie budżetu czasowego i zarzucenie korzystania z wielu zdobyczy kultury naszej wysoko uorganizowanej cywilizacji. My jednak dążymy do osiągnięcia namiastki samowystarczalności, takiej nieuciążliwej, dającej wciąż radość z tego co się robi, ale przynoszącej też realne efekty w wyniku naturalnej produkcji biomasy możliwej do konsumpcji przez Homo sapiens.
Ktoś może powiedzieć, że w naszym klimacie w zimie trzeba koniecznie importować warzywa i owoce. Otóż ludzie przez wiele wieków z mniejszym lub większym powodzeniem radzili sobie z tym, nie mając w ręku takich zdobyczy cywilizacji jak lodówki, zamrażarki, słoiki twist, itp. Oczywiście choroby takie jak np. szkorbut były dość częste i w ekstremalnie trudnych warunkach gnębiły populację ludzką. My jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji niż nasi przodkowie i przy odrobinie dobrej organizacji czasoprzestrzeni możemy z powodzeniem produkować i przechowywać nasze warzywa i owoce robiąc zapas na długi czas zimy. Okazuje się, że nie trzeba wcale dysponować ogromną powierzchnią ogródkową. Nawet małe skrawki można odpowiednio zagospodarować i żywić się (produkować jakiś procent potrzebnej żywności) prawie cały rok. Nasz ogródek warzywny ma obecnie około 300 m kw. i wciąż zbieramy z niego warzywa (jest początek marca), a następne są już wysiane i rosną w kuchni i salonie na parapetach. Ciekawe rozwiązania można znaleźć tutaj. Generalnie trzeba siać dość ciasno i kilka razy w sezonie, stosując płodozmian.


Można jednak wątpić w zapewnienie wszystkich niezbędnych witamin i mikroelementów, np. witaminy C. Od razu myślimy: cytrusy to jednak trzeba sprowadzać. Pani w radiu powie: cytrusy to nasza tarcza ochronna przed grypą. Paradoksalnie w naszych warunkach doskonałym źródłem witaminy C nie koniecznie muszą być cytrusy (które zrywane są niedojrzałe i bombardowane środkami przedłużającymi ich żywotność, odporność na transport i długie przechowywanie). O wiele więcej witaminy C ma np. czarna porzeczka czy JARMUŻ! O ile ta pierwsza, jest dostępna tylko latem (choć można ją suszyć, mrozić czy wekować (tu niestety sporo tracimy podczas gotowania)), o tyle najpierwotniejsza odmiana kapusty warzywnej może być zbierana od jesieni aż do wiosny, bo jest odporna na mróz. A nawet smaczniejsza po przemrożeniu. A przy obecnie panujących łagodnych zimach jarmuż jest zielony i może rosnąć cały rok. Tak samo możemy przetrzymać wiele warzyw kapustnych: kalarepę, kapustę głowiastą czy brukselkę. W tym roku nasza kapusta niestety nie przetrwała mrozów -15 st C, ale jarmuż i brukselka dzielnie się trzymają i zjadamy je cały czas.


W przypadku pozostałych warzyw powstaje jednak jeden bardzo ważny problem: jak to wszystko przechować i co zrobić żeby nie straciło swoich wartości?
Doskonałym sposobem na przechowywanie warzyw i niektórych owoców jest kiszenie czyli konserwowanie w naturalnie wytwarzanym kwasie mlekowym. Naprawdę kisić można prawie wszystko, nie tylko ogórki i kapustę. Kisić można również owoce, np. jabłka, paprykę czy pomidory. Ale też o wiele więcej warzyw niż nam się wydaje: rzepę, kalafiory, cukinię, patisony, marchew. Na Ukrainie podobno kiszą arbuzy, a w Izraelu cytrusy i wiele warzyw. Kiszenie w zależności od regionu, a nawet od domu istotnie różni się dodatkami, których wybór jest przeogromny: marchew, chrzan, czosnek, liście dębu, winogrona, wiśni, koper, pieprz, gorczyca, curry... My najczęściej używamy marchwi, czosnku, chrzanu, liści dębu i kopru.
Kiszone od lewej: cukinia, kapusta, pomidor, patison, ogórek
Nie możemy też zapominać o innej tradycyjnej metodzie jak kopcowanie. W zeszłym roku nasze warzywa okopowe przetrzymywaliśmy w wymurowanej w ziemi studzience rozdzielczej na wodę. W tym roku postanowiliśmy jednak spróbować tradycyjnej metody kopcowania. Zrobiliśmy wszystko jak należy: mały dołek, słoma, dużo słomy, na górę folia i dużo słomy. Wszystko było super. Warzywa nie marzły, były bardzo soczyste i długo cieszyliśmy się obfitymi zbiorami pietruszki, marchwi, selera czy buraka. Do czasu aż o naszym kopcu dowiedziały się myszy polne. Na początku dziwiliśmy się co ten kot sąsiadów tak tam łazi, czemu ten myszołów tak często czatuje na olszy przy rogu naszego ogródka. Myszki dość szybko się rozmnożyły (lub przyszły z zewnątrz) i zaczęły dziesiątkować nasze zbiory. W efekcie mieliśmy swoisty mysi hot-spot. Pospiesznie więc wybraliśmy co zostało i zamroziliśmy lub przerobiliśmy w słoiki. Tak skończyła się przygoda z kopcem. Oczywiście słyszę ciągle głos Mamy Marii: musicie mieć kota. O nie nie, koty to się co najwyżej topi.






Suszenie najlepiej sprawdza się w przypadku ziół, grzybów lub małych owoców (ewentualnie pokrojonych owoców). W tym roku mieliśmy bardzo obfite zbiory selera i pietruszki. Żeby nie wyrzucać natki wszystko ususzyliśmy. Suszony seler i pietruszka są znacznie lepsze od mrożonych. W przypadku kopru odwrotnie, lepszy jest posiekany i zamrożony. Mamy nadzieję, że w nadchodzącym sezonie ładnie będą owocować już nasze drzewka i krzewy i uda nam się nieco zbiorów ususzyć na zimę.

Innym sposobem na dostarczenie sobie witamin jest produkcja kiełków. Kiełki w skrajnych przypadkach mogą być jedynym źródłem witamin niezbędnych do normalnego funkcjonowania organizmu, szczególne w północnych szerokościach geograficznych dla białej odmiany Homo sapiens (Hugo-Bader "Biała Gorączka").Wcale nie trzeba kupować plastikowego kiełkownika w okazyjnej cenie na znanym portalu aukcyjnym. Można wykorzystać zwykłe litrowe słoiki i jakiś podstawek i miskę.

Inspekt, tunel foliowy lub szklarnia. Niestety w naszym klimacie czasem jest trudno wyhodować ładne i apetyczne pomidory. Częste opady i chłodne noce nie służą tradycyjnej uprawie ze względu ataki grzybów i wirusów, które potrafią zniweczyć całą kilkumiesięczną pracę ogrodnika. Można oczywiście stosować tony fungicydów, ale tą drogą nie idziemy. Budujemy szklarnię ze starych okien. Działa idealnie. Temperatura konkretna i nic nie kapie na liście pomidorów. Rosną jak szalone. W efekcie w tym roku ostatnie pomidory jedliśmy jeszcze w grudniu (zerwane jako zielone, ale 100 razy smaczniejsze niż ten plastik bez smaku z marketu). Pomidory zawierają beta karoten czyli prowitaminę A, który jest odporny na obróbkę termiczną. Przygotowane przeciery i soki, które konsumujemy do teraz są pełnowartościowe i pyszne.
Jednocześnie gorąco odradzamy okazyjny zakup tunelu foliowego przedstawionego na fotografii poniżej. Zwyczajny bubel. Cena kusząca, ale nie warto! Lepiej pozbijać ze sobą kilka starych okien i mieć prawie profesjonalną szklarnię :-) Z okien można też zbudować inspekt - niezbędny do przygotowania rozsad (klik).



Od tego roku mamy nadzieję, że będziemy mieli co raz więcej własnych owoców. No i wielki plan produkcji zwierzęcej, bo facet mięso jeść musi :-) Ale o tym za jakiś czas...

wtorek, 1 marca 2016

Mężczyźni są od gwoździ

Kąpielą Syna zajmuje się w domu Monż Kochany. Jest wtedy dużo chichotów, chlapania i mnóstwo wody na podłodze. Oraz mnóstwo wody na Monżu. I ścianach. Nie wtrącam się, to jest ich czas. Zresztą uwagi typu „Kochanie, czy jesteś pewien, że on powinien mieć twarz pod wodą?” psują im zabawę i patrzą na mniej obaj bykiem. Nie wiem jak niemowlak może rzucać takie spojrzenie, ale robi to (M: po matce). Co by dobrze wykorzystać wolne 15 minut jem kolację oraz szykuję Synkowi strój nocny. Tak było i wczoraj. Ułożyłam wszystko na stosiku w kolejności zakładania na dziecko i położyłam jak najbliżej przewijaka. Opatrzyłam to również instrukcją słowną: „Kochanie, proszę, po kąpieli ubierz mu zieloną formowankę*, zielony otulacz**, żółtego bodziaka i te szare śpioszki z królikiem z różową kokardą. Tu wszystko leży, o tutaj (wskazałam paluszkiem gdzie)”. W zamian odebrałam spojrzenie mówiące: „Naprawdę kobieto, nie musisz mi pokazywać każdego ubranka po kolei. Idź wątpić w ludzi gdzie indziej”. Po czasie niedługim odebrałam dziecko w koszulce, dziennych rajstopkach (skąd on to wziął?! Przecież już złożyłam je w kosteczkę i odłożyłam na stosik na jutro) oraz w zwykłej tetrze***. Patrząc w lekkim szoku to na Syna to na Monża przypomniałam sobie słowa pana dentysty sprzed dwóch tygodniu. Otóż, gdy wyraziłam siedząc już u niego na fotelu, w gabinecie w domu jednorodzinnym o labiryncie korytarzy jak w wilczym szańcu, pewne zaniepokojenie czy Monż mnie tu odnajdzie (musieliśmy się rozdzielić z przyczyn logistycznych i wytłumaczyłam mu trzy razy jak ma iść, ale niepokój był), zachichotał słodko. Następnie wziął czule mą dłoń, wetknął mi ją w moje własne usta, ażebym własnoręcznie przytrzymała sobie wacik (dzięki Myszka za polecenie pana dentysty! Niezapomniane wrażenia J!) i głosem radosnym oznajmił, że: „Hihi, mężczyźni są przeznaczeni do innych celów!”. Na moje nieme pytanie (bo dłoń nadal w ustach): „Ależ do jakich to, panie doktorzu?? Do jakich?”, wyznał, nadal chichocząc: „Do gwoździ…żeby coś tam gdzieś tym gwoździem…no czy ja wiem…..przybić czy coś….hihihi”.
Także tego. Mężczyźni są od gwoździ!
P.S. Jednak naprawdę staram się docenić radości dnia codziennego, tak więc tu oto, na forum publicznym chciałabym podziękować memu Monżu, że w tym zaskakującym stroju dzienno-nocnym odebrałam nasze dziecko. I otulacz był dobry. Możliwe, że powodem tego był brak w najbliższym otoczeniu innego dziecka i innego otulacza, ale nie jest to w tej chwili istotne. Dziękuję Kochanie!

* formowanka to taka gotowa pieluszka z bambusa w kształcie majtów, grubsza niż zwykła tetra, więc idealna na noc
** otulacz to takie majty z merynosa zakładane na formowankę lub pieluszkę tetrową
*** tetra czyli inaczej pieluszka tetrowa używana kiedyś, kiedyś, jeszcze zanim Homo sapiens zaczął zaśmiecać świat pampersami

niedziela, 28 lutego 2016

Trzeba się hartować

Koniec zimy i początek wiosny to czas intensywnych prac przygotowawczych do sezonu wegetacyjnego. W lutym trzeba wysiać por i seler, można już niektóre kapustne i sałaty. Jak pisałem wcześniej, niektóre rośliny, żeby uzyskały ładny kształt i sadzonki nadawały się do rozsady trzeba trochę przechłodzić, np. przez wysiew w zimnym inspekcie. Można też wysiać w domu, ale trzeba pamiętać o zahartowaniu. Wszystko super jeżeli jesteś zawodowym ogrodnikiem i nic innego nie robisz. Inna sprawa, gdy ogrodnictwo to twoje drugie, trzecie, czwarte hobby, a twoje pierwsze hobby jest już obecnie pracą zawodową. Wtedy hobby któreśtam z kolei musi poczekać aż połapiesz sikory przy domu, zaobrączkujesz, pomierzysz i pobierzesz im wymazy z kloaki. Potem te wymazy musisz trzymać w lodówce (dzięki dużej wyrozumiałości Żony) i w ciągu 36 godzin przesłać do mikrobiologicznego laboratorium, które jest w mieście nad Gwdą znanym z ekstremalnie niskich latarni na wjeździe, oraz kiedyś czołowej drużyny żużlowej, nazywane w niektórych dowcipach "po prostu dziurą". A że wielkopolskie i niemieckie geny każą zawsze kalkulować, to zastanawiasz się czy wysłać to dwa razy kurierem, do którego musisz dojechać 30 km bez pewności, że przesyłka dotrze na czas, bo kurier akurat może przyjechać właśnie i tylko wtedy gdy adresata nie ma na miejscu, i go to nic nie obchodzi, i odbiór w bazie. Albo kurier nie rozumie, że paczki nie może zostawić na noc w samochodzie jak jest minus 10 stopni, bo twoje próbki szlag trafi. Wtedy liczysz i myślisz. Jak pojadę sam samochodem, to dostarczę to szybciej i wszystko na raz, z dwóch dni łapania. A cenowo wyjdzie podobnie. A że nasze francuskie cudo technicznej myśli motoryzacyjnej jest niezawodne i stosunkowo oszczędne, to jadę. Ale zaraz, jeszcze sadzonki! To wystawię je na stół przed domem, tak pięknie słoneczko świeci. Zahartują się trochę. Notolecę. Szybko i sprawnie, bo w Polsce dobra zmiana i drogi mamy super. Cel osiągnięty. Wracam. Oooo, co to, chmurki, ciemno, zimno. Kurka ale sypie. Kurka sadzonki! A w domu Żona sama z połową moich genów, bardzo żarłoczną i wymagającą coraz więcej uwagi, nieświadoma, co się dzieje na dworze. A i głos w telefonie ściszony co by nikt czasem malca ze snu błogiego nie wybudził. Nic to, wysieję jeszcze raz. Ale jak się okazało 2 cm śniegu przez godzinę, to doskonały sposób na zahartowanie pora, selera, kapusty pekińskiej czy kalafiorów. Proszę spojrzeć jakie piękne. Na szczęście przeżyły. Ale już nie będę was tak zostawiał. To się więcej nie powtórzy.

sobota, 27 lutego 2016

Stało się

Stało się. Niby wiedziałam, że może się stać. Gdzieś tam w tyle czaszki pikała ta myśl. Spychałam ją dzielnie w otchłanie podświadomości, łudząc się nadzieją, że jednak nie. Albo chociaż jeszcze nie teraz. Może już nie mam 20 lat, ale prawie, prawie wróciłam do wagi sprzed ciąży. Może wprawdzie wyglądam jeszcze trochę jak w trzecim miesiącu ciąży (jakim sposobem swoją drogą?! Co tam jest w tym brzuchu, powietrze?! Czy jako osoba, która nie skalała się nigdy niczym więcej niż tygodniową serią bardzo oszukiwanych brzuszków, będę musiała do stanu brzucha sprzed ciąży i bez ćwiczeń wrócić ćwiczeniami?! Czy to nie jest chore???), ale mogło być gorzej. Wiadomo, dziecko wywraca świat do góry nogami, trochę się nie dosypia (tzn. Mąż śpi wyśmienicie, ja mniej J), sił trochę mniej, koncentracja słabsza, tu się coś zapomni, tam się pomyli sardynkę z serdelkiem. Ale żeby aż tak źle było?! A jednak. A jednak doszło do tego, że mój Mąż sprawdza mi literówki i błędy. Nie dosyć, że sprawdza. ZNAJDUJE. Ma on oczywiście wiele zalet, ale czujność ortograficzno–interpunkcyjna nie jest jedną z nich. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Próbowałam go przekonać co do pisowni pewnego słowa, nie pamiętam już nawet jakiego, nie jest to ważne. Słowo miało problematyczną pisownię. Dla niego zwłaszcza. Po kilku minutach dyskusji był zrozpaczony. Pot na czole, łzy w oczach. Sięgnął po ostateczny argument, który miał podkopać mój autorytet. Głosem łamiącym się zakrzyknął: „I co?! Może jeszcze mi powiesz, że ołówek pisze się przez Ó zamknięte?! ”. Wierzcie mi, gdy spojrzałam w te ufne oczęta wpatrzone we mnie w niemym wołaniu „ Nie odbieraj mi tego!! Tej jednej jedynej ortograficznej rzeczy, której jestem na 100% pewien!!!Nie odbieraj mi OŁUWKA!!!”, wierzcie mi, chciałam skłamać. Ale wiedziałam, że nie mogę. Pójdzie potem mój śliczny chłopak na spotkanie towarzyskie, wypłynie temat ołówków (nigdy nie wiadomo co tam po alkoholu się wydarzy) i będzie gafa towarzyska. To wrażliwy chłopak jest, już nigdy nie będzie chciał się pokazać na salonach. To byłaby zbyt duża strata dla świata. Głos uwiązł mi w gardle, więc drżącą dłonią wskazałam stosowną notatkę w słowniku ortograficznym (tak, tak, to było tak dawno temu, że używało się papierowych słowników). Był szok, było niedowierzanie. Rozpacz jego rozproszyłam jedzeniem, kanapka ze smaluszkiem lub deser z dużą ilością bitej śmietany to pewniaki, działają do dziś. I ten mój słodki ortograficzny akrobata ekscentryk ZNAJDUJE MOJE BŁĘDY. Świat się kończy. Ludzie! Ludzie, apeluję!! Rozważcie poważnie kwestie prokreacji!! To niesie ze sobą znacznie poważniejsze konsekwencje niż się wydaje. Nic już nigdy nie będzie takie samo. Idę po serdelka. Lub sardynkę, łot ewer.

Bywam przesadnie ironiczna.

Bywam przesadnie ironiczna. Moje ofiary twierdzą, że zawsze ale to zawsze jestem przesadnie ironiczna. Ale jak tu nie być kiedy człowiek próbuje zrobić zakupy w internetowej "ekologicznej" drogerii. Próbuje i próbuje. Chce im siłą prawie swoje pieniądze wcisnąć. A oni nic, w ogóle ich to nie wzrusza. Historię z pieluszką kąpieluszką (tak tak, właśnie tak się to nazywa) już znacie (klik!). Pieluszkę odesłałam. Umówiłam się z panią z drogerii, że jak tylko pieluszka do nich dotrze to zaraz w tej samej sekundzie do mnie zadzwonią i ustalimy dalsze kroki. Bo basen tuż tuż, a syn nie będzie przed obcymi ludźmi świecił swym cellulitem na pośladkach (M: i jakże zacnym przyrodzeniem), potrzebne majty. Od początku przeczuwałam, że będą trudności. Trzy razy musiałam tłumaczyć pani po drugiej stronie słuchawki, że owszem, moje dziecko ma mniej niż 4 miesiące. Owszem, ma mniej niż 9 kilogramów. I owszem, nie mieści się. Nie wiem dlaczego się nie mieści. Owszem, próbowałam go wcisnąć. Owszem, zupełnie na serio nie chciał wejść. Do kolan wszedł i koniec. Nie, nie wiem dlaczego. Może ma po prostu świetną rzeźbę, nie to co te małe knypki, na które owa pieluszka jest szyta. Ostatnia uwaga pozostała w mej głowie, bo mię Mamusia wychowała na względnie uprzejmą osobę.


Toteż, gdy po tygodniu od wysłania paczki cicho i głucho, nie byłam bardzo zdziwiona. Oczywiście pierwsze podejrzenie padło na Pocztę Polską, bo to przecież priorytet był, więc i dwa tygodnie mógłby iść. Jak się okazało, musiałam potem pod drzwiami właściwego nam urzędu pocztowego stać i odszczekiwać gdyż albowiem tym razem to nie oni. Gdy zadzwoniłam do drogerii w celu wyjaśnienia sprawy okazało się, że jest moja paczka, leży tu sobie. Leży i czeka. Ton głosu pani sugerował, że leży już od jakiegoś czasu, jest to znana im paczka, opatrzyli się już z nią, oswoili, niedługo z pewnością zacznie reagować na wołanie po imieniu. Dlaczego w takim razie nikt do mnie nie zadzwonił? Nie wiadomo. Czepliwa nie jestem, tematu nie drążyłam. Wizja basenu zbliżała się nieuchronnie, syn bez wyjściowych nieprzemakalnych majtów, więc uznałam, że sprawę załatwić trzeba szybko, bez rozczulania się i niepotrzebnego ironizowania. Skoro na stronie nadal widnieje informacja, że pieluszek mają bardzo wiele oraz byłam od dwóch tygodni umówiona na wymianę mówię grzecznie, iż w takim razie nie chcę moich pieniążków, chcę większą pieluszkę. Tak jak się umawialiśmy. Dla synka mego śliczna pieluszka basenowa. Usłyszałam, że nie ma ależ zupełnie żadnego najmniejszego problemu, już zaraz wysyłają. W te pędy. Bo basen za 4 dni, ale powinna dojść paczuszka. Tylko jeden malutki szczegół. Ale to pewnie nie będzie mi przeszkadzało. Bo oni mają na stanie JEDNĄ pieluszkę. Blady róż. W laleczki.
Odetchnęłam głęboko. Spojrzałam za okno, wiatr uginał brzozy. Psy sąsiada dla żartów i śmiechów goniły naszego psa aż zagoniły w róg ogrodzenia (M: dobrze mu tak, po co zwiewa drań). Oszczekiwały. W oddali przepatatajał daniel i ściągnął na siebie uwagę wszystkich psów, prześladowanych i prześladujących. Ucieszył się raczej mniej niż bardziej. Psy zdecydowanie bardziej. Po drugiej stronie ogrodzenia pojawił się ciut zmientolony kot sąsiadów. Psy w euforii, ale i rozterce, bo co wybrać, w którą stronę biec?! Sielanka. Na sznurze na pranie powiewało różowe body w złote jelenie, które syn mój był dostał od cioci Basi swojej ukochanej. Jeszcze nie zajęłam stanowiska względem tego elementu jego garderoby, ale poczułam, że kolejny różowy ubiór to jednak ciut za dużo jak na takiego małego chłopca. Zatem, grzecznie podziękowałam pani za wielce kusząca propozycję, poprosiłam jednak o swoje pieniążki, których bardzo bardzo nie chcieli, odłożyłam słuchawkę i usunęłam ich stronę z folderu zakupy. Nigdy więcej. Jeśli kiedyś zrobię czarna listę drogerii ekologicznych, w których nie należy kupować to będą najpierwsiejsi z pierwszych. Eko sreko.

niedziela, 7 lutego 2016

strażnicy przyrody cz. 2

Obfitość zwierzyny - dla wszystkich starczy miejsca
Naszą polanę otaczają głównie żyzne lasy grądowe, w miejscach bardziej wilgotnych są olsy i łęgi, a na nieco piaszczystych górkach świeże bory sosnowe, do tego mozaika pól, łąk i pastwisk. Wydaje się być to doskonałym terenem dla naturalnego bytowania i rozrodu dzikich zwierząt kopytnych. Jednak, jak wiadomo przyroda sobie nie poradzi bez człowieka, a myśliwi ze względu na nieustanne obcowanie z naturalnym ekosystemem wiedzą najlepiej co dla przyrody dobre. Dlatego wiele lat temu wprowadzili tu zupełnie obcy w tej części Europy gatunek - daniela, który doskonale się tu mnoży. Co więcej, łowczy również dbają o to, żeby zwierzęta te nie cierpiały głodu i żeby nie zachodziła tu naturalna selekcja i osobniki o niższym dostosowaniu nie umierały. Zatem wwozi się do lasu tony marchwi, buraków, siana, kiszonki itp., zaburzając w ten sposób naturalne procesy w przyrodzie, zwiększając transfer patogenów między osobnikami, podnosząc liczebność gryzoni i prawdopodobnie też zwiększając częstość występowania borelii.
Co więcej, na tak żyznym terenie zwierzyny (ze szczególną nadreprezentacją danieli) jest naprawdę dużo. Zauważa to każdy kto nas odwiedza. Zauważa to każdy rolnik sadzący ziemniaki. W związku z tym, żeby to wszystko trzymać w ryzach działają tu dwa koła myśliwskie. Nasz dom jest mniej więcej na granicy działań tych dwóch grup pasjonatów przebywania na świeżym powietrzu i intensywnej emisji ołowiu do ekosystemu. Mamy więc niespotykaną przyjemność słuchania salw raz na północ, a raz na południe od domu.
Co więcej nasza sąsiadka ma okazję oglądać dzieło strażników przyrody z bardzo bliska. Co prawda ambony stoją oddalone o ustawowe minimum 100 m od jej domu, ale zwierzaki padają już nieco bliżej. Raz nawet będąc na spacerze z psami widziałem jak niedobity daniel leży i rzuca się na oziminie. Panowie łowczy siedzieli sobie na ambonkach i przyglądali się mu z zaciekawieniem. Dopiero na moją uwagę, że mogliby dobić to cierpiące zwierzę, okazali miłosierdzie i dobili. Oczywiście pierwszy raz niecelnie więc aż dwa dodatkowe naboje się zmarnowały.


"Na ulicy zatacza się kafar z wąsami. Być tu można tylko z jego pozwoleniami"
Innego razu jadę na rowerze z psami, po mleko do wsi. Jadę drogą gminną, ogólnodostępną. Podjeżdża wąsaty pan w nowiutkim, zieloniutkim VW Amaroku, zajeżdża mi drogę i mówi: łełełełe yyy łełe yyyy aaaaaa. Ja: nie rozumiem. On (z wyraźnym skupieniem na twarzy): ładne pieski, fajnie, że na otoku, ale tu jest polowanie, niech pan tam nie jedzie. Ja: Ale że jak? Po mleko do wsi nie mogę jechać? On: No do wsi można, ale tam nie, bo tam są Finowie, no i wie pan, oni są nerwowi, nie lubią jak się ktoś kręci, naprawdę ładne pieski...uuuuu aaaaa.
Finowie... Czyli tzw. dewizowcy, czyli goście, którzy przyjeżdżają do nas postrzelać, płacąc przy tym gigantyczne pieniądze naszym polskim myśliwym. Nasi gentlemani w pickupach tych dewizowców mają całkiem sporo i bardzo ich cenią. W efekcie, oprócz UAZów na co dzień, mają też odświętne nówki Navary, Amaroki i L200. Pięknie mkną po lasach i polnych drogach strzegąc porządku ekosystemu. Wszystko dla dobra przyrody i narodu.

Wigilijne strzelanko na chwałę Jezuska
Korzystając z wolnego dnia, chcąc zapewnić rodzinie ciepło podczas zimy, udałem się do lasu w celu samowyrobu drewna opałowego, we wcześniej umówionym z leśniczym oddziale i wydzieleniu leśnym. No to idę z psami, co by też trochę rozrywki zaznały. Biorę piłę, siekierę, maczetę i telefon, no i ku przygodzie! Miejsce oddalone jest o niecałe 300 m od domu więc daleko nie idę, z miejsca zabieram się za pracę. Piła chodzi jak marzenie, praca dosłownie wrrre. A tu myk myk myk, samochodzik. Jeden, drugi, trzeci. W samochodzikach panowie w pomarańczowych kapeluszach. A tu za nimi dwa ciągniki z tzw. budami do przewozu ludności wiejskiej i wiejskich dzieci szkolnych. Nie mija pół godziny, a tu łuuup, łuuup, łuuup! Jakby koło domu, jakby zaraz za mną. Dzwoni Żona: gdzie jesteś? Bo tu jakby za domem strzelają. Między mną a domem było jakieś 300 m w linii prostej, a strzały między nami. Powoli zbieram się, wycofuję, wracam do domu. A tu dzik biega przy bramie, jakby ranny, jakby oszołomiony. A tu strzały z drugiej strony (od południa) i daniele rozproszone biegają wystraszone. No i pędzi zieloniutki Amarok i Navarka błyszcząca. No tak, w przyszłym tygodniu boże narodzenie. A w weekend jedni i drudzy myśliwi urządzają wigilijne strzelanie. A jak! Na chwałę dzieciątka!

poniedziałek, 1 lutego 2016

Strażnicy przyrody cz. 1.

Mieszkanie w lesie poza niewątpliwymi aspektami metafizyczno-estetyczno-relaksacajnymi niesie również za sobą konieczność interakcji z jego użytkownikami. A jak wiadomo lasy w Polsce są w większości państwowe, zatem wstęp do nich na piechotkę ma każdy. Dodatkowo, po uzyskaniu specjalnego zezwolenia można też mieć dostęp za pośrednictwem zdobyczy motoryzacji. Jedni o takie zezwolenie muszą się starać, inni dostają je niejako z urzędu. Koło naszego domu spotykamy zatem leśników, pracowników leśnych, rolników, spacerowiczów, czasem pary udające się w celu kopulacji, grzybiarzy, handlarzy narkotyków, myśliwych czy kłusowników.
Skupimy się dziś na interakcjach z dwiema ostatnimi grupami, bo ci są tu najaktywniejsi.

Jak wiadomo, w Polsce istnieje bardzo silna TRADYCJA łowiectwa. Jak mówią sami łowczy, łowiectwo to nie to samo co myślistwo. Z grubsza różnica polega na tym, że myślistwo to sam proces zabijania dziko występujących zwierząt, a łowiectwo co cała otoczka z rytuałami, celebracją, namaszczeniem i spożywaniem sporych ilości grup hydroksylowych przy okazji strzelania do dzikich zwierząt, które należą do skarbu państwa (ale legalnie strzelać mogą tylko nieliczni, wybrani; każdy inny kto się poważy tknąć dzikie zwierzę w celu jego zjedzenia, pozyskania skóry, poroża, kłów czy innych części to kłusownik).

Pierwsze spotkanie. Jeszcze zanim postawiliśmy dom, zanim jeszcze zaczęliśmy o tym myśleć, kupiliśmy działkę stanowiącą średniej wielkości prostokąt ziemi porolnej w dość zaawansowanym stadium sukcesji. A co robi młody człowiek jak kupi działkę? Jedzie tam ze znajomymi/rodziną rozpalić grilla, zjeść kiełbaskę i wypić piwo. Tak też żeśmy uczynili. Jemy, siedzimy, rozmawiamy, aż tu nagle z krzaków wychodzi wąsaty pan w wieku przedemerytalnym. I że dzień dobry, i że on tu sobie chodzi, bo on tu szuka miejsca na ambonę do strzelania. (200 m stąd jest gospodarstwo). A ja mu na to, że tutaj są działki i że pewnie za jakiś czas będą kolejne domy, no i że jak to, przecież tu już jest gospodarstwo obok. A on na to, że 100 m od zabudowań można strzelać. No to się ładnie pożegnaliśmy licząc, że to był jedynie krótki epizod.

Spotkanie drugie. Jakieś dla lata później, już po postawieniu domku i wprowadzeniu się na kartony, pod dom podjeżdża UAZ 469. Wjeżdża na podwórko, wąsaci panowie rozglądają się po obejściu. Ja wychodzę, oni nie pofatygowawszy się żeby wyjść odjeżdżają w dość szybkim tempie. Lekko zaniepokojony wracam do domu. Kilka dni później chyba ten sam UAZ staje sobie na drodze (prywatnej) i stoi kilka minut. Zainteresowany i jednocześnie zaniepokojony wychodzę (dla bezpieczeństwa z psami :-). Podchodzę do gentlemana. Ten nie raczy nawet wyjść z samochodu, ani nawet otworzyć okna. No to kulturalnie pukam w okienko i zalotnie uśmiecham się do grubaska. O! dostąpiłem zaszczytu i jegomość uchylił okno na tyle żeby fale akustyczne mogły się przemieszczać między nami, ale nic ponadto. Żadne tam uściski dłoni, nie nie. Pytam: Co Pana tu sprowadza? On: blebleble, tu jest polowanie. Ja: ale tu są domy, a ta droga jest prywatna. On: 100 m, tylko na chwilę. Zamyka okna i gada sobie przez telefon: eee ja tu gdzie te działki, noo nooo, ee ee e aa  
Ja w szoku nie wiedząc co zrobić wracam do domu, do pracy. No w sumie w okna mi nikt nie strzela, to zagrożenia życia nie ma. Psów nie odstrzelili, kapusty nie ukradli, śmiercią nie grozili. Policja też pewnie nie przyjedzie. Po kilka minutach rozlegają się liczne strzały, a na oziminie jakieś 200 m dalej kładą się się daniele i dziki. Do wąsatego pana przyjeżdża brodaty pan w UAZie. Gadają chwilę nie wysiadając z samochodów i w końcu odjeżdżają spod domu. Później okazało się, że takie polowania odbywają się już regularnie co ok. 2 tygodnie, ale już nikt nie podjeżdżał pod dom. Tylko strzelanie przepisowe 100 m od domu sąsiadki.

Na basen!

Syn w lutym zaczyna przygodę z basem. Będzie chadzał raźnym krokiem na zajęcia dla niemowlaków. Ciekawam bardzo co nas tam czeka. Patrząc na budowę ciała pierworodnego śmiem twierdzić, że w konkurencji dryfowania na wodzie będziemy najpierwsiejsi.
Jak wiadomo do tego typu aktywności należy się odpowiednio przygotować. Zaczęliśmy od rozmów i nastawienia psychicznego. Ale oczywiście równie ważny jest profesjonalny sprzęt. Potrzebowaliśmy czegoś, co zatrzyma produkty przemiany materii naszego pierworodnego blisko niego. Produkty te wydobywają się z niego bardzo często. I o każdej porze dnia. I w dużych ilościach. Płynnych. Po przeczesaniu Internetów uznałam, że jednorazowe pieluszki kąpielowe zupełnie mnie nie przekonują. Wielorazowe z subtelną koronką wokół udek również. Przemiana materii ma w poważaniu głębokim subtelne koronki. W końcu znalazłam majciochy, które spełniały moje wygórowane żądania: piękny kolor, piękny wzór i porządne wykończenie w newralgicznych miejscach, czyli przy nóżkach i brzuchu.

Jednak trudności zaczęły się już na wstępie. Okazuje się, że informacja na stronie sprzedawcy brzmiąca „W magazynie bardzo dużo sztuk, różne wzory i rozmiary” oznacza, że produkt jest niedostępny. Dowiadujesz się o tym już po zakupie. I czekasz trzy tygodnie. Ale cóż znaczą trzy tygodnie wobec wieczności. Doczekaliśmy się. Po wielu dniach oczekiwania kurier przywiózł to cudo. Przyszły mistrz wszystkich stylów pływackich wyraził aprobatę szerokim uśmiechem, obfitym ślinotokiem i próbą zjedzenia pieluszki. Przecież nie jadłby czegoś co mu się nie podoba, prawda? Potem już tylko należało wychwycić lukę czasową, w której delikwent nie będzie wyrzucał z siebie niczego, żadnym z otworów, co by nie ubrudzić nowego nabytku. Zamówiłam rozmiar M. Od 6-9 kg, od 4 m-cy. Nasze geny wspólnie zmieszane w ten piękny pulchny koktajl mają kilogramów 7, a miesiące niecałe trzy (2,5). Czyli akurat. Pomimo moich najszczerszych chęci udało nam się dociągnąć rzeczone majteczki do kolan. Wyżej ani rusz. Wiem, że to ma przylegać ściśle, żeby działało odpowiednio. Ale żeby przylegało musi zostać wciągnięte na swoje miejsce. Zadumałam się przez chwilę nad faktem, że materia z której stworzone są udka naszego Syna tylko z pozoru jest taka mięciutka i plastyczna. W rzeczywistości jest mocno zwarta. Wychodzi na to, że rozmiar ma jak na swój wiek odpowiedni, ale z masą trochę przedobrzył i dlatego to takie ubite jest. Nic to. Wymieniamy na rozmiar L. Od 6 m-cy, powyżej 9 kg. W magazynie baaaardzo dużo sztuk. Damy znać za miesiąc.

piątek, 29 stycznia 2016

Rozszerzanie diety – jak tego nie robić….

Wczoraj robiliśmy sobie wspólne gotowanie. Ja gotowałam, a moi chłopcy stali i patrzyli. Szczegółowo tłumaczyłam im obu co robię. Możliwe, że bez sensu, bo pewnie żaden z nich niczego nie zapamiętał, ale nie o tym. Robiliśmy sobie razem humus. Tłumaczę im jak ważne jest zaplanowanie sobie wszystkiego wcześniej, bo spontaniczny humus okazuje się być zazwyczaj dość mdłą pastą z ciecierzycy, gdyż albowiem zapomniało się, że potrzebna będzie pasta tahini. Albo chociaż sezam, z którego można by ją sobie samodzielnie zrobić… Mieszam sobie mieszam, zastanawiając się co by tu do niej dodać, żeby zamaskować brak sezamu. Wtem naszła mnie chęć na pomizianie polika mego Syna, bo jest to polik bardzo mięciutki i miły w dotyku. Na palcu jak się okazało, zostało mi co nieco pasty. Zapomniałam, że Syn ma odruch zjadania wszystkiego, co go po buzi smyra i w ten oto sposób dziecię me spróbowało pierwszej w swym życiu potrawy innej niż mleko. Niedoprawionego bezsezamowego humusu. Uśmiechał się promiennie i mlaszczył z zadowoleniem, więc chyba smakowało. Pewnie przez ten czosnek, którego wrzuciłam bardzo dużo. I paprykę.

………………….

Rozszerzania diety ciąg dalszy. Dostałam od Męża mego mango. Jako że bywam miłą osobą, uznałam, że się z nim podzielę. Niech też ma coś od życia. Ja sobie siedzę całymi dniami i wygłupiam się z Synkiem, chodzimy sobie na spacery, gramy w gry (nasza ulubiona to „Zakład, że zdążę osikać siebie, Ciebie, łóżko i ścianę w ciągu trzech sekund gdy odwrócisz wzrok?”), a Mąż biedny pomyka do pracy. A nawet jak siedzi w domu to z noskiem w komputerze. Niech ma chociaż trochę mango. Akurat siedział przy stole. W lewej ręce Syn, w prawej widelczyk do mango, przed nosem komputer. Układ wydawałoby się dość bezpieczny. Czy ktoś może mi wytłumaczyć jakim sposobem po 10 minutach odebrałam od niego dziecko kompletnie umazane mangiem (mango? mangą??). Na głowie, dłoniach oraz rękawach? Czy na trasie talerzyk-usta widelec smyrał mi po dziecku tym owocem we wszystkie strony? Innego wyjaśnienia nie widzę. Ile z tego trafiło do dziecięco dzioba mogę się tylko domyślać. Ale skoro jadł już humus to mango raczej też mu nie zaszkodzi?

(M: syn jak na razie nie wykazuje znaczącego pogorszenia samopoczucia :-)

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Wracamy

Nie ma dla nas żadnego wytłumaczenia. Żadnego. Rozpoczęliśmy opisywanie naszego leśnego życia, zdobyliśmy miliony fanów, a potem zawiedliśmy ich wszystkich. Nie było nas tak długo, że zapomnieliśmy jakie mamy hasło do blogowej poczty. Wstyd i hańba. Na swoje usprawiedliwienie chcemy powiedzieć, że nie leżeliśmy w tym czasie do góry brzuchami, opalając się w lipcowym słońcu, stopę taplając w dmuchanym baseniku, oddając się na łaskę i niełaskę lokalnej populacji kleszczy. Każdą minutę naszego wolnego i niewolnego czasu zajmowały:

1. WIATA(do ugaszczania rodziny i znajomych:-)

2. Ciąg dalszy wykończenia domu (dobra, domku; jak się okazało: never ending story…)

3. GRÓDEK (żeby mieć co jeść wiosną, latem i jesienią)


 4. PRZETWORY (żeby mieć co jeść zimą)

5. PAN GRUBASIŃSKI, zwany również BUŁKĄ TRZECIĄ (żeby miał kto jeść p. 3 i 4)


Drogi Synku, jeśli to czytasz to przede wszystkim wcale nie jesteś taki gruby! Znana to prawda, że najpierw masa potem rzeźba. Po prostu chcesz mieć mnóstwo rzeźby, oczywista sprawa, zupełnie zrozumiała. Może i po dwóch miesiącach mam na Ciebie już tylko trzy pasujące body i dwa śpiochy, ale to moja wina. Powinnam była zaopatrzyć się w rozmiar 74 zawczasu. Mój błąd. Poza tym kolejność spraw nas zajmujących jest zupełnie przypadkowa. Tatuś wcale nie poświęca Ci mniej czasu niż wiacie! Roboczogodzin pewnie tak, ale to tylko dlatego, że masz dopiero dwa miesiące. Na pociechę powiem Ci, że z pewnością nie mówi do niej tak ładnie jak do Ciebie i nie śpiewa jej takich wesołych piosenek. Przynajmniej nie przy mnie. 
A przeczytasz to pewnie niebawem, czytać będziesz bardzo szybko. Widzę to w Twym pogardliwym spojrzeniu i uniesionej znacząco jednej brwi. Wszystkie te urocze cechy po mamusi (ale ogólnie to mamusia ma bardzo ładne oczy (przyp. M)). Wiadomo, że za tym kurcgalopkiem mknie błyskotliwość, inteligencja i pociąg do lektury. Nie żeby tatuś tych cech nie miał, po prostu dziecięciem będąc raczej lubił książeczki przeżuwać niż czytać. W tym kierunku nie idziemy. Już wykazujesz żywe zainteresowanie losami lwiej rodziny oraz kotka Schabika i pieska Skani (książeczki mają same obrazki, więc dodajemy fabułę opartą na faktach).
Ale przecież nie o nieprzeciętnej inteligencji mojego dwumiesięcznego syna miałam pisać. Także tego... REAKTYWACJA. Kończę, bo zewsząd głosy, że od razu widać kto pisze, bo rozwlekle i czytać się nie chce, bo tyle liter i skupić się ciężko, bo zdania długie (pozdrowienia dla Mateusza P.).