środa, 16 marca 2016

Brunatne piękno

Jedno z piękniejszych odczuć w życiu. Z jednej strony śmierć, z drugiej - narodziny nowego.
Stajesz w tej charakterystycznej pozie człowieka ze wsi. Patrzysz. Myślisz. Drapiesz się intuicyjnie po głowie lub innych częściach ciała, co wcale nie musi oznaczać, że jesteś skolonizowany przez pasożytnicze stawonogi lub ściśle reglamentujesz tlenek wodoru i produkty hydrolitycznego zmydlania trójglicerydów wodorotlenkiem sodu. Po prostu czasem coś swędzi. Czekasz czy już, czy jeszcze poczekać. Czy będzie się za mocno kleić czy już przeschło wystarczająco. Czy może jutro spadnie śnieg i przykryje twoje niszczące dzieło. W końcu się decydujesz. To dzisiaj. Bierzesz szpadel i do dzieła!
Po zimie mięśnie nie wprawione, bo nie zwykłeś jak inni męscy przedstawiciele twojego gatunku w tym wieku bezcelowo przerzucać żelastwa w dusznej sali ćwiczeń płacąc za to miliony monet koneserowi odżywek i wspomagaczy rozrostu masy mięśniowej. Zatem coś tam naciągnięte, coś tak lekko łupie, ale nic to. Nie poddajesz się. Męczysz się, pocisz, ale że pora roku wczesna, to nie zrzucasz odzieży, bo wiatr od wschodu chłodny i chwilowe obniżeniu sprawności układu immunologicznego i związana z tym infekcja wiszą w powietrzu. Po dłuższej chwili jest. Kilka metrów kwadratowych ciemnych gród. Grabie. Równasz. I już. Jest pięknie, równo, jednolicie ciemnobrązowo. I ten zapach. Coś się skończyło, czujesz zapach gnijącej materii. Coś właśnie się zacząłeś, tysiące zarodników i nasion zaczęło wyścig ku słońcu.
I już tylko wyrzut dopaminy...



Trzeba być samowystarczalnym

Podczas jednej z naszych podróży na Węgry Pan Magister wypowiedział wiekopomne słowa: "W podróży... trzeba być samowystarczalnym". Powiedział to przy stole pełnym węgierskich wędlin, papryk i napojów rozlicznych. Wcale wagi tej wypowiedzi nie umniejszał stan po spożyciu licznych grup hydroksylowych zawartych w lokalnych wyrobach płynnych. Zaiste, w podróży jak i w życiu trzeba być samowystarczalnym!
Oczywiście mamy świadomość, że samowystarczalność oznaczałaby totalne odwrócenie budżetu czasowego i zarzucenie korzystania z wielu zdobyczy kultury naszej wysoko uorganizowanej cywilizacji. My jednak dążymy do osiągnięcia namiastki samowystarczalności, takiej nieuciążliwej, dającej wciąż radość z tego co się robi, ale przynoszącej też realne efekty w wyniku naturalnej produkcji biomasy możliwej do konsumpcji przez Homo sapiens.
Ktoś może powiedzieć, że w naszym klimacie w zimie trzeba koniecznie importować warzywa i owoce. Otóż ludzie przez wiele wieków z mniejszym lub większym powodzeniem radzili sobie z tym, nie mając w ręku takich zdobyczy cywilizacji jak lodówki, zamrażarki, słoiki twist, itp. Oczywiście choroby takie jak np. szkorbut były dość częste i w ekstremalnie trudnych warunkach gnębiły populację ludzką. My jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji niż nasi przodkowie i przy odrobinie dobrej organizacji czasoprzestrzeni możemy z powodzeniem produkować i przechowywać nasze warzywa i owoce robiąc zapas na długi czas zimy. Okazuje się, że nie trzeba wcale dysponować ogromną powierzchnią ogródkową. Nawet małe skrawki można odpowiednio zagospodarować i żywić się (produkować jakiś procent potrzebnej żywności) prawie cały rok. Nasz ogródek warzywny ma obecnie około 300 m kw. i wciąż zbieramy z niego warzywa (jest początek marca), a następne są już wysiane i rosną w kuchni i salonie na parapetach. Ciekawe rozwiązania można znaleźć tutaj. Generalnie trzeba siać dość ciasno i kilka razy w sezonie, stosując płodozmian.


Można jednak wątpić w zapewnienie wszystkich niezbędnych witamin i mikroelementów, np. witaminy C. Od razu myślimy: cytrusy to jednak trzeba sprowadzać. Pani w radiu powie: cytrusy to nasza tarcza ochronna przed grypą. Paradoksalnie w naszych warunkach doskonałym źródłem witaminy C nie koniecznie muszą być cytrusy (które zrywane są niedojrzałe i bombardowane środkami przedłużającymi ich żywotność, odporność na transport i długie przechowywanie). O wiele więcej witaminy C ma np. czarna porzeczka czy JARMUŻ! O ile ta pierwsza, jest dostępna tylko latem (choć można ją suszyć, mrozić czy wekować (tu niestety sporo tracimy podczas gotowania)), o tyle najpierwotniejsza odmiana kapusty warzywnej może być zbierana od jesieni aż do wiosny, bo jest odporna na mróz. A nawet smaczniejsza po przemrożeniu. A przy obecnie panujących łagodnych zimach jarmuż jest zielony i może rosnąć cały rok. Tak samo możemy przetrzymać wiele warzyw kapustnych: kalarepę, kapustę głowiastą czy brukselkę. W tym roku nasza kapusta niestety nie przetrwała mrozów -15 st C, ale jarmuż i brukselka dzielnie się trzymają i zjadamy je cały czas.


W przypadku pozostałych warzyw powstaje jednak jeden bardzo ważny problem: jak to wszystko przechować i co zrobić żeby nie straciło swoich wartości?
Doskonałym sposobem na przechowywanie warzyw i niektórych owoców jest kiszenie czyli konserwowanie w naturalnie wytwarzanym kwasie mlekowym. Naprawdę kisić można prawie wszystko, nie tylko ogórki i kapustę. Kisić można również owoce, np. jabłka, paprykę czy pomidory. Ale też o wiele więcej warzyw niż nam się wydaje: rzepę, kalafiory, cukinię, patisony, marchew. Na Ukrainie podobno kiszą arbuzy, a w Izraelu cytrusy i wiele warzyw. Kiszenie w zależności od regionu, a nawet od domu istotnie różni się dodatkami, których wybór jest przeogromny: marchew, chrzan, czosnek, liście dębu, winogrona, wiśni, koper, pieprz, gorczyca, curry... My najczęściej używamy marchwi, czosnku, chrzanu, liści dębu i kopru.
Kiszone od lewej: cukinia, kapusta, pomidor, patison, ogórek
Nie możemy też zapominać o innej tradycyjnej metodzie jak kopcowanie. W zeszłym roku nasze warzywa okopowe przetrzymywaliśmy w wymurowanej w ziemi studzience rozdzielczej na wodę. W tym roku postanowiliśmy jednak spróbować tradycyjnej metody kopcowania. Zrobiliśmy wszystko jak należy: mały dołek, słoma, dużo słomy, na górę folia i dużo słomy. Wszystko było super. Warzywa nie marzły, były bardzo soczyste i długo cieszyliśmy się obfitymi zbiorami pietruszki, marchwi, selera czy buraka. Do czasu aż o naszym kopcu dowiedziały się myszy polne. Na początku dziwiliśmy się co ten kot sąsiadów tak tam łazi, czemu ten myszołów tak często czatuje na olszy przy rogu naszego ogródka. Myszki dość szybko się rozmnożyły (lub przyszły z zewnątrz) i zaczęły dziesiątkować nasze zbiory. W efekcie mieliśmy swoisty mysi hot-spot. Pospiesznie więc wybraliśmy co zostało i zamroziliśmy lub przerobiliśmy w słoiki. Tak skończyła się przygoda z kopcem. Oczywiście słyszę ciągle głos Mamy Marii: musicie mieć kota. O nie nie, koty to się co najwyżej topi.






Suszenie najlepiej sprawdza się w przypadku ziół, grzybów lub małych owoców (ewentualnie pokrojonych owoców). W tym roku mieliśmy bardzo obfite zbiory selera i pietruszki. Żeby nie wyrzucać natki wszystko ususzyliśmy. Suszony seler i pietruszka są znacznie lepsze od mrożonych. W przypadku kopru odwrotnie, lepszy jest posiekany i zamrożony. Mamy nadzieję, że w nadchodzącym sezonie ładnie będą owocować już nasze drzewka i krzewy i uda nam się nieco zbiorów ususzyć na zimę.

Innym sposobem na dostarczenie sobie witamin jest produkcja kiełków. Kiełki w skrajnych przypadkach mogą być jedynym źródłem witamin niezbędnych do normalnego funkcjonowania organizmu, szczególne w północnych szerokościach geograficznych dla białej odmiany Homo sapiens (Hugo-Bader "Biała Gorączka").Wcale nie trzeba kupować plastikowego kiełkownika w okazyjnej cenie na znanym portalu aukcyjnym. Można wykorzystać zwykłe litrowe słoiki i jakiś podstawek i miskę.

Inspekt, tunel foliowy lub szklarnia. Niestety w naszym klimacie czasem jest trudno wyhodować ładne i apetyczne pomidory. Częste opady i chłodne noce nie służą tradycyjnej uprawie ze względu ataki grzybów i wirusów, które potrafią zniweczyć całą kilkumiesięczną pracę ogrodnika. Można oczywiście stosować tony fungicydów, ale tą drogą nie idziemy. Budujemy szklarnię ze starych okien. Działa idealnie. Temperatura konkretna i nic nie kapie na liście pomidorów. Rosną jak szalone. W efekcie w tym roku ostatnie pomidory jedliśmy jeszcze w grudniu (zerwane jako zielone, ale 100 razy smaczniejsze niż ten plastik bez smaku z marketu). Pomidory zawierają beta karoten czyli prowitaminę A, który jest odporny na obróbkę termiczną. Przygotowane przeciery i soki, które konsumujemy do teraz są pełnowartościowe i pyszne.
Jednocześnie gorąco odradzamy okazyjny zakup tunelu foliowego przedstawionego na fotografii poniżej. Zwyczajny bubel. Cena kusząca, ale nie warto! Lepiej pozbijać ze sobą kilka starych okien i mieć prawie profesjonalną szklarnię :-) Z okien można też zbudować inspekt - niezbędny do przygotowania rozsad (klik).



Od tego roku mamy nadzieję, że będziemy mieli co raz więcej własnych owoców. No i wielki plan produkcji zwierzęcej, bo facet mięso jeść musi :-) Ale o tym za jakiś czas...

wtorek, 1 marca 2016

Mężczyźni są od gwoździ

Kąpielą Syna zajmuje się w domu Monż Kochany. Jest wtedy dużo chichotów, chlapania i mnóstwo wody na podłodze. Oraz mnóstwo wody na Monżu. I ścianach. Nie wtrącam się, to jest ich czas. Zresztą uwagi typu „Kochanie, czy jesteś pewien, że on powinien mieć twarz pod wodą?” psują im zabawę i patrzą na mniej obaj bykiem. Nie wiem jak niemowlak może rzucać takie spojrzenie, ale robi to (M: po matce). Co by dobrze wykorzystać wolne 15 minut jem kolację oraz szykuję Synkowi strój nocny. Tak było i wczoraj. Ułożyłam wszystko na stosiku w kolejności zakładania na dziecko i położyłam jak najbliżej przewijaka. Opatrzyłam to również instrukcją słowną: „Kochanie, proszę, po kąpieli ubierz mu zieloną formowankę*, zielony otulacz**, żółtego bodziaka i te szare śpioszki z królikiem z różową kokardą. Tu wszystko leży, o tutaj (wskazałam paluszkiem gdzie)”. W zamian odebrałam spojrzenie mówiące: „Naprawdę kobieto, nie musisz mi pokazywać każdego ubranka po kolei. Idź wątpić w ludzi gdzie indziej”. Po czasie niedługim odebrałam dziecko w koszulce, dziennych rajstopkach (skąd on to wziął?! Przecież już złożyłam je w kosteczkę i odłożyłam na stosik na jutro) oraz w zwykłej tetrze***. Patrząc w lekkim szoku to na Syna to na Monża przypomniałam sobie słowa pana dentysty sprzed dwóch tygodniu. Otóż, gdy wyraziłam siedząc już u niego na fotelu, w gabinecie w domu jednorodzinnym o labiryncie korytarzy jak w wilczym szańcu, pewne zaniepokojenie czy Monż mnie tu odnajdzie (musieliśmy się rozdzielić z przyczyn logistycznych i wytłumaczyłam mu trzy razy jak ma iść, ale niepokój był), zachichotał słodko. Następnie wziął czule mą dłoń, wetknął mi ją w moje własne usta, ażebym własnoręcznie przytrzymała sobie wacik (dzięki Myszka za polecenie pana dentysty! Niezapomniane wrażenia J!) i głosem radosnym oznajmił, że: „Hihi, mężczyźni są przeznaczeni do innych celów!”. Na moje nieme pytanie (bo dłoń nadal w ustach): „Ależ do jakich to, panie doktorzu?? Do jakich?”, wyznał, nadal chichocząc: „Do gwoździ…żeby coś tam gdzieś tym gwoździem…no czy ja wiem…..przybić czy coś….hihihi”.
Także tego. Mężczyźni są od gwoździ!
P.S. Jednak naprawdę staram się docenić radości dnia codziennego, tak więc tu oto, na forum publicznym chciałabym podziękować memu Monżu, że w tym zaskakującym stroju dzienno-nocnym odebrałam nasze dziecko. I otulacz był dobry. Możliwe, że powodem tego był brak w najbliższym otoczeniu innego dziecka i innego otulacza, ale nie jest to w tej chwili istotne. Dziękuję Kochanie!

* formowanka to taka gotowa pieluszka z bambusa w kształcie majtów, grubsza niż zwykła tetra, więc idealna na noc
** otulacz to takie majty z merynosa zakładane na formowankę lub pieluszkę tetrową
*** tetra czyli inaczej pieluszka tetrowa używana kiedyś, kiedyś, jeszcze zanim Homo sapiens zaczął zaśmiecać świat pampersami