sobota, 11 kwietnia 2015

Sok z brzozy

By uciąć wszelkie podejrzenia i domniemania ten post nie ma nic wspólnego z 10 kwietnia. Dlatego właśnie publikujemy go dzisiaj, nie wczoraj.

Nareszcie się udało, nareszcie się zebraliśmy w sobie i zrobiliśmy to. Sok z brzozy. Sprawa prosta. Wiertło nie musi być długie. My użyliśmy takiego, bo było najgrubsze jakie mieliśmy. Wiercimy otwór. Wbijamy rurkę. My użyliśmy rurki stabi 20 mm, która została nam od instalacji wodnej w domu. Przystawiamy butelkę i czekamy.
To jedna z kilku metod pozyskiwania soku. Można też nacinać korę w "V" tak jak ściąga się żywicę z drzew iglastych, albo uciąć gałązkę, a ucięty koniec włożyć do butelki. Też nakapie.
W szczegółach o pozyskiwaniu soku z drzew można poczytać tutaj i tutaj.
 
 
 

piątek, 10 kwietnia 2015

Przybyło nas

Po krótkim przeczekaniu nawrotu zimy i intensywnych opadach płazy ruszyły z dużą determinacją. W stawku za domem zakotłowało się, zaniebieszczyło i mamy efekty. Żaby brunatne złożyły skrzek, i to ile. Dwadzieścia dwa kłęby, w stawku o średnicy ok 2 m i głębokości 30 cm. W dużym stawku naliczyliśmy tylko trzy, ale wciąż słychać nawoływania i bulgotania więc to może  nie jest jeszcze ostatnie słowo. Czekamy na pozostałe gatunki.

 
 

czwartek, 9 kwietnia 2015

Nowalijki

Ciepły inspekt działa. 3.04.2015 zjedliśmy pierwsze dwie rzodkiewki, a dziś wyczyściliśmy do zera rzeżuchę i częściowo szpinak (pyszne wiosenne Sushi :-). Oczywiście kolejna partia rzeżuchy i rzodkiewki już wysiana. Mniam. A dla tych co nie uwierzyli wcześniejszym smsom - fotka poniżej.

środa, 1 kwietnia 2015

Żaby brunatne

Po dłuższym okresie wiosennej suszy zaczęło padać. Efekt natychmiastowy. Ruszyły żaby brunatne.
 
 
 
 
 

poniedziałek, 16 marca 2015

Dwuśrodowiskowe czworonożne ruszyły

No i się zaczęło. Wokół domu trawa się rusza! Co kawałek coś skacze, coś pełznie, coś żyje. Żaby moczarowe, żaby trawne, grube, ociężałe, chyba z jajami w środku. I dziś, pierwsza w tym roku traszka grzebieniasta, piękna zwinna, bardzo żywotna. No w końcu 14 stopni dziś mamy, a od tygodnia nie było przymrozku. 
Wieczorem trzeba mocno uważać by nikogo nie nadepnąć. Bo idą. Do stawu sąsiada za chlewem. Do stawu sąsiada na łące. Do stawu w lesie obok. Do stawu w lesie dalej. Może i do naszego stawu przyjdą. Czekamy z niecierpliwością.

niedziela, 15 marca 2015

Mała retencja czyli lokalny kreacjonizm

Na naszej działce było małe zagłębienie, w którym gromadziła się woda po wiosennych roztopach i letnich opadach. Jednak "stawek" zwykle wysychał. Często obserwowaliśmy w nim żaby (brunatne i zielone), ropuchy szare i traszki zwyczajne. W okolicy kręcą się też grzebiuszki ziemne. Niestety nawet jak składały skrzek, to zwykł on wysychać. Jedynie w zeszłym roku kijanki żab moczarowych zdążyły się przeobrazić i wyjść ze zbiornika. Ale mieliśmy bardzo mokrą późną wiosnę i lato. Postanowiliśmy więc pogłębić sadzawkę i stworzyć system małej retencji z rowkami doprowadzającymi. Poza tym kopanie to wspaniałe ogólnorozwojowe ćwiczenie w przerwach w pracy przy komputerze. Teraz czekamy na płazy, a pierwsze żaby moczarowe już się kręcą tu od tygodnia.

 



sobota, 14 marca 2015

Kapusta Brassica oleracea w kilku odsłonach

     Jedno z naszych ulubionych warzyw i chyba jedno z najbardziej zróżnicowanych pod względem odmian i kultywarów. Przy uprawie kapustnych bardzo ważne jest prawidłowe przygotowanie rozsady, a mówiąc po ludzku, pflanzów (Żonie nie wydaje się, żeby to było do końca po ludzku, ale wstrzymuje się od dalszych komentarzy). Młode rośliny nie mogą wzrastać w zbyt komfortowych warunkach, tzn. nie mogą mieć zbyt ciepło! W przeciwnym wypadku wybujają nam 
Nieco nieudane sadzonki kalarepy białej i czerwonej - za ciepło!
mocno i będą wiotkie z długimi międzywęźlami zamiast ładnej rozetki (My popełniliśmy ten błąd i długo nam zajęło jego naprawienie). Dotyczy to praktycznie wszystkich odmian kapusty, ale też i sałaty. Dlatego należy wysiewać je do rozsadnika lub zimnego inspektu. Wtedy nie rosną tak szybko i wykształcają ładną rozetkę. Dobrym sposobem, który sami wypróbowaliśmy, jest wysianie do doniczek w domu (wtedy mamy dość krótki czas kiełkowania) i przeniesienie skiełkowanego wysiewu do inspektu. Koniecznie trzeba pamiętać, że przed wysadzeniem do ostatecznej uprawy młode rośliny trzeba zahartować - wystawiać stopniowo na działanie niskiej temperatury i promieni słonecznych. Po rozsadzeniu można też przykryć je agrowłókniną. Zapewnia to utrzymanie bardziej stałej temperatury i zabezpiecza przed roślinożercami, ale też odstrasza ptaki i wpływa na lokalną bioróżnorodność (Skorka et al. 2013). Dlatego ostrożnie z tym dziadostwem!
Szczegóły dotyczące uprawy poszczególnych odmian można znaleźć tutaj.
Do najpowszechniej uprawianych kapustnych należą:
     Kapusta pekińska.Wysiewamy najwcześniej, bo już na początku lutego. Oczywiście do doniczek. Po skiełkowaniu i wydaniu pierwszych liści właściwych najlepiej przenieść do zimnego inspektu.
Sadzonki kapusty pekińskiej gotowe do rozsady
     Kalafior wysiewamy w połowie lutego, do doniczek. Drugi wysiew robimy w czerwcu do rozsadnika i flancujemy w lipcu (np. w miejscu po wykopanych wczesnych ziemniakach), plon zbieramy jesienią. Podobnie możemy zrobić z kapustą pekińską, brokułem czy kalarepą. Zaskakujące jest to, że kalafior w normalnych warunkach organicznego ogrodnictwa nigdy nam nie wyrósł tak ogromny i zbity jak "sklepowy". Ciekawe czy to kwestia linii genetycznej czy po prostu intensywnego nawadniania i nawożenia w wielkopowierzchniowych plantacjach. W zeszłym roku kalafiory wysialiśmy tylko do wiosennego zbioru, ale bardzo się udały i co ciekawe jedliśmy je praktycznie cały sezon, ostatnie zbierając w listopadzie! Oczywiście nie były takie piękne i śnieżnobiałe jak ze sklepu. Część miała pojedyncze gąsienice i ślimaki w kwiatostanach, ale też nie stosowaliśmy żadnych środków owadobójczych, a nawet kiszonki z pokrzyw czy innych naturalnych repelentów. Zatem samo zdrowie z odrobiną białka zwierzęcego :-)
     Kalarepę warto wysiać już na początku marca. Wtedy można ją wysadzić do gruntu pod koniec marca czy na początku kwietnia, a jeszcze w maju zbierać pierwszy plon (w zależności od temperatury wiosną). Poza tym można ją wysiewać kilka razy w sezonie do rozsadnika w ok. 3-4 tygodniowych odstępach. Wtedy przez cały sezon możemy ją zbierać.
Jesienny zbiór kapusty "kamiennej głowy"
Kapusta czerwona
     Kapusta głowiasta. I tu mamy duży wybór. Przede wszystkim biała czy czerwona. Wczesna, średniowczesna czy późna. Do kiszenia czy do sałatek. Wczesne odmiany wysiewamy w lutym/marcu do inspektu lub najpierw do doniczek w domu i do zimnego inspektu po skiełkowaniu. Trzeba je wtedy zahartować i na początku kwietnia można sadzić do gruntu pod osłonami. Późniejsze odmiany (np. naszym zdaniem najlepsza do kiszenia "kamienna głowa") wysiewamy do rozsadnika w kwietniu. W maju/czerwcu rozsadzamy je w odpowiedniej odległości. Przy kamiennej głowie to minimum 50 cm. Niektóre główki dorastają nawet do 5 kg i więcej. Trzeba tylko dopilnować żeby zawsze miały dostatecznie wilgotną ziemię, szczególnie w czerwcu, przy dużych upałach. Młode kapusty są bardzo wrażliwe na przesuszenie i cała nasza praca może pójść na marne jeżeli nie dopilnujemy sadzonek.  

Brokuł
Brokuł jawił nam się zawsze jako dość egzotyczne warzywo i jeszcze do niedawna wydawało nam się niemożliwe hodować go w naszym ogródku. Pierwsze brokuły wyhodowaliśmy dwa lata temu. Mimo, że były maleńkie, to miały bardzo wyrazisty smak. W opinii wielu osób brokuły i kalafiory najlepiej wysiewać w czerwcu na jesienny zbiór. Te wiosenne podobno się mniej udają. Zeszłoroczne zostały kompletnie zniszczone przez młodociane szarańczaki, które dostały się do tunelu foliowego. Ale to wcale nie musi być regułą, jak okazało się w przypadku kalafiorów.

     Brukselka czyli malutkie kapustki wyrastające w kątach liściowych na długim "pniu". Siejemy je w kwietniu do rozsadnika. Rosną cały sezon, a zbieramy je dopiero późną jesienią, najlepiej po pierwszych przymrozkach. Im wyższa urośnie nam łodyga tym więcej brukselek zbierzemy z jednej rośliny. Dlatego warto ją pielęgnować przez cały sezon, obficie podlewać i chronić przed roślinożercami.

     Jarmuż został w naszym kraju prawie zapomniany (tu Żona koniecznie musi wtrącić iż jest to nieaktualna opinia! W znanych dyskontach jarmuż już w zeszłym roku piętrzył się w stosach, w tym roku to samo. Nawet w małym osiedlowym warzywniaku można zakupić zafoliowaną porcję tego cuda. Mąż: rzeczywiście jest ostatnio fancy :-)). Wiele osób, którym mówiliśmy o nim kompletnie nie wiedziało, co to w ogóle jest. Nasza Ciocia nie traktuje tego nawet jako warzywa dla ludzi tylko jako karmę dla królików:-) A to przecież najpierwotniejsza i najstarsza odmiana kapusty warzywnej. Przykładowo w północnych Niemczech (a konkretnie w Dolnej Saksonii) jarmuż jest tradycyjnym zimowym daniem. Spożywa się go przy okazji zimowego turnieju "w kulki" popijając przy tym sznapsa. Co prawda forma w jakiej go jedzą jest średnio strawialna dla normalnego człowieka, a dla osób, które nie jedzą tłusto praktycznie niejadalna. Ale o tym pewnie więcej przy przepisach. Jarmuż i brukselkę najlepiej jeść po pierwszych przymrozkach. Wtedy nie czuć charakterystycznej goryczki. Przy bezmroźnych zimach, które pewnie niedługo u nas się pojawią można przemrozić je w zamrażarce.

Praktycznie wszystkie odmiany kapusty nadają się do kiszenia. Różnokolorowe kiszonki to nie tylko doskonałe źródło minerałów w okresie pozawegetacyjnym, ale też oryginalny dodatek na stół biesiadny. A jak wiadomo spożywanie dużej ilości minerałów, a szczególnie eletrolitów podczas wystawiania organizmu na działanie zdradzieckich grup OH, znacząco łagodzi "trudne rano". Poza tym większość kapustowatych zawiera spore ilości siarki, co może mieć też imponujące skutki wokalno-zapachowe, ale przede wszystkim pomaga w utrzymaniu dobrego stanu włosów i paznokci :-)

piątek, 13 marca 2015

Inspekt działa

W naszym inspekcie już się zazieleniło. Lada dzień będziemy zjadać naszą rzeżuchę.

Rzodkiewka
Rzeżucha

sobota, 7 marca 2015

Od wychodka do domku na narzędzia.

Na szczęście już od dłuższego czasu nie potrzebujemy drewnianego wychodka, ale dopiero dzisiaj znalazłem czas by zrobić w nim półki na różne szpargały.


Kompost

Zaskakujące, jak wiele z naszych śmieci to odpadki organiczne. Tygodniowo w naszym domu produkujemy niecałe 2 l śmieci niesegregowalnych i nierozkładalnych, ok. 5 l plastiku (wciąż staramy się z tym walczyć, ale to dość trudne), trochę papieru (zwykle do rozpalania w kominku) i złomu i od 5 do 10 l odpadków organicznych. W warunkach miejskich śmieci organiczne trafiają na zwykłe wysypisko lub do spalarni, rzadko są kompostowane (poza nielicznymi miastami). Mieszkając na wsi możemy je wszystkie zagospodarować, użyźniając w ten sposób swój ogródek i znacznie oszczędzając na podkładzie do wysiewu warzyw. Podobno można też zrobić mały kompostownik na balkonie (zobacz tutaj).
Mając względnie duży ogród nie trzeba się przejmować miejscem, ani zapachem, który się wydobywa z naszego kompostownika. Można go też zakamuflować sadząc wokół niego pnące (oczywiście jadalne) rośliny. A do zbudowania wystarczy naprawdę niewiele: 3 stare palety, lub paleta i kilka desek. I naprawdę, nie musi ładnie wyglądać. Ma pracować. Dobrze żeby kompost był właśnie na palecie. Wtedy pod najniższą warstwą przepływa powietrze i rozkład materii organicznej zachodzi, przynajmniej w części, tlenowo. Ważne też, żeby kolejne warstwy przekładać patykami czy suchymi liści, tak by w kompoście były puste przestrzenie. W przeciwnym wypadku będziemy mieli kiszonkę. A jak kiszonka to kwaśne pH, które nie jest najlepsze dla warzyw i owoców, chyba, że dla borówek czy żurawiny. W przypadku, gdy ukisimy nasz kompost można też zastosować popiół drzewny (np. z kominka), który ma właściwości ługujące. Zneutralizuje kwaśny odczyn naszego ukiszonego kompostu.
Koniecznie trzeba pamiętać żeby do kompostu nie wrzucać wieloletnich, niechcianych przez nas w ogrodzie roślin, potocznie nazywanych chwastami. Perz, mniszek lekarski, oset, niektóre rdesty, babki potrafią odrosnąć nawet z małego kawałka korzenia. Wtedy używając kompostu jako podkładu pod warzywa rozmnażamy niechciane przez nas rośliny, które trudno potem wyplenić. Do kompostu wrzucamy raczej jednoroczne chwasty, takiej jak np. żółtlica, komosa itp.

wtorek, 3 marca 2015

Psy II

Jakiś czas temu zapytałem Żonę: a co będzie jak będziemy mieli już dzieci, i te dzieci będą chciały mieć psa? Pozwolimy im czy będziemy próbować jakoś wyperswadować, że to nie jest najlepszy pomysł, że nie mamy warunków, że one roznoszą zarazki, że śmierdzą itp. Żona bardzo stanowczo i z przekonaniem odpowiedziała, że powiemy im, że mamy owce i kury i musi wystarczyć. Że możemy owcom doczepić dłuższe ogonki, a kurom dokleić psie uszy. Może, przy odrobinie szczęścia, któreś z nich zaczną szczekać.
A zupełnie przypadkiem, zupełnie w międzyczasie, jedna z naszych ulubionych Sióstr przyprowadziła do domu pieska, płci bardzo żeńskiej, którego jakiś zły człowiek zostawił na dworcu (jak się później okazało, miał ku temu pewne podstawy, choć oczywiście czyn potępiamy - mógł oddać do schroniska). I ten piesek koniecznie musiał trafić do domu Mamy Marii, bo nikt inny nim się nie mógł zająć. A Mama Maria serce do zwierząt ma i każda zbłąkana sierotka znajdzie tam cieplutki kąt. Ale to nie jest w żadnym razie reklama ani zachęta! Żeby nikt nas źle nie zrozumiał! Prosimy nie przysyłać nam już więcej żadnych zwierząt!! Zdecydowanie wystarczy!
Oczywiście pies suczka miał trafić do domu tylko na dzień, góra dwa, a potem w jakieś inne dobre ręce. Tak się dziwnie złożyło, że został na dłużej, i oswoił się z miejscem, i z fotelem, i legowiskiem innego psa domowego (mówiąc oswoił mamy na myśli, że biegał po całym domu i jazgotał nieznośnie, ale przebijał tam ton zadomowienia). Oswoił się też z psem podwórkowym Leszkiem, płci zdecydowanie męskiej. Ze związku tego poczętych zostało szczeniąt sztuk pięć. Jak one wszystkie się tam zmieściły (w sensie w suczce) do dziś nie wiadomo, bo suczka nogi może i ma długie, ale kadłubek nieproporcjonalnie mały. (Jak tak sobie o tym myślimy to możliwe, że na dworcu została opuszczona przez wzgląd na cechy estetyczno-akustyczne.) 
Tak czy owak wyskoczyło z niej pięć szczeniąt. Oczywiście wszyscy kochają małe pieski. Zachwycają się nimi. Głaszczą. Całują. Przytulają. Ale nikt nie chce ich wziąć! W związku z tym w Żonie obudziły się instynkty macierzyńskie (Żona na swoją obronę dodaje, że była w krzyżowym ogniu spojrzeń: bo i pieski na nią spoglądały błagalnie i Mama Maria z boku spoglądała i głosem zachęcającym szeptała "Spójrz jakie śliczne śliczne pieski. Jak na Was patrzą. Na nikogo tak nie patrzą jak na Was. Chyba Was kochają"). A jej oczkom i niewinnemu uśmiechowi (Żony, nie Mamy czy Psów) nie jestem w stanie odmówić. Zwłaszcza jak te oczka i ten uśmiech są wspomagane przez dodatkowe oczka i jeszcze liczne mięciutkie łapki. I tak od października mieszkają z nami jeszcze dwa psy. Oto one. Kołek i Kluska. Pierwsze imię, wymyśliła jedna z sióstr. Drugie zmieniliśmy sami, bo nazwano ją Ruda. A co takie niewinne zwierzę zrobiło, żeby takimi wyzwiskami na nie rzucać :-) "Ruda, to może być ... ! Kania (<<i pies też>>) jest rdzawa." (to cytat ze znanego ornitologicznego profesora śp.)
fot. Olutek - to wszystko jej wina. Przez to zdjęcie psy są z nami :-)

Wczesna wiosna

Ocieplenie klimatu to fakt. Nieistotne czy powodem jest działalność człowieka, czy jak to mówi znany polityk (bokser amator), że żyjemy w holocenie, holocen jest fajny, bo jest ciepły i będzie jeszcze cieplej, bo jest holocen i holocen jest fajny. Efekty widzimy na co dzień. Nie ma śniegu. W styczniu i lutym już nie trzeba chodzić w kożuchach i śniegowcach, a ponad dwudziestostopniowe mrozy wydają się jakby daleką przeszłością owianą mgiełką fantastyki.
Tegoroczna wczesna wiosna, a w zasadzie jeszcze zima, skłania do prac w ogrodzie, mimo że mamy jeszcze luty. I pewne przyspieszenie widać jak na dłoni w naszym działkowym notesie. Poniekąd jest to też efekt tego, że w tym roku jesteśmy już tu, na miejscu, w lesie. Może to też wpływ doświadczenia, które rośnie z każdym sezonem. Ale jak to w biologii, nie ma zależności jednoczynnikowych:-) Tak czy inaczej, jesteśmy nieco do przodu. W zeszłym roku pierwsze wiosenne prace przeprowadziliśmy dopiero 8. marca. A w tym roku: groszek, szpinak, roszponka, cebulka wczesna, marchew średniowczesna i pietruszka już wysiane do gruntu. Pierwsze marchewki i pietruszki (za radą Mamy Matiego) już od listopada czekają w ziemi na ciepło i kto wie, może niedługo się pojawią na powierzchni. Chyba, że działalność górniczo-hutnicza pamparara naszych psów im w tym skutecznie przeszkodzi. W zimnym inspekcie wysiane już kapusty i kalarepy (białe i czerwone), sałaty (lodowa, krucha i masłowa). W ciepłym inspekcie pozostałe nowalijki. Ogródek też wygląda nieco inaczej niż rok temu (foto poniżej). A trzeba przyznać, że zeszłoroczna zima też nie należała do zbyt srogich. Ewidentnie jest też bardziej sucho niż rok temu. Ziemia nie klei się tak bardzo do szpadla i samo kopanie jest dzięki temu o wiele lżejsze. Aż kusi, żeby może nieco podlać.
8.03.2014
1.03.2015
Okoliczni rolnicy też już poczuli wiosnę. Sąsiad odpalił duży ciągnik. To znak, że pewnie lada dzień zacznie orać. Drugi sąsiad już kilka dni temu spulchniał pola i rozsiewał nawozy. Zaraz nas otuli wszędobylski zapach obornika rozrzucanego na polach i zapach przeoranej gleby.
Trzeba jednak pamiętać, że ocieplenie klimatu to nie tylko stały wzrost temperatur. To także zmiana gradientu opadów, bardziej dokuczliwe susze, większa częstotliwość ekstremalnych zjawisk pogodowych takich jak huragany, ulewy i burze. I w rzeczywistości tak jest. Wszyscy pewnie pamiętają ulewy w maju i czerwcu 2010, zimę w kwietniu 2013, kolejne ulewy w czerwcu w 2013. Nic zatem nie jest przesądzone. Wczesny wysiew, czy sadzenie bardziej ciepłolubnych odmian może być czasem nietrafioną inwestycją. A ryzyko nie zawsze się opłaci. Tak więc z entuzjazmem i zapałem czekamy na prawdziwą i pewną wiosnę, choć nutka nieufności nadal się kryje.

piątek, 27 lutego 2015

Pięć gatunków dzięciołów!

25.02.2015
Dzięciołek Dendrocopos minor pięknie "zaśpiewał" rano przed domem. Czyli dzięcioły w komplecie: duży, średni, czarny, zielony. A może jeszcze zielonosiwy się pojawi?

Naprawdę nie trzeba wiele.

Bo nie trzeba. Żeby była jasność: nie ma to być przytyk dla nikogo. Dla nas samych część z tych rzeczy NAPRAWDĘ okazała się zaskakująca. Resztę niby wiedzieliśmy, ale na 100% przekonani nie byliśmy. Jednak naprawdę okazuje się, że dom nie musi mieć 200 m2, nawet 100 mi nie musi mieć tych światełek dookoła. Nawet lepiej, żeby nie miał, jest wtedy ciemno i widać gwiazdy. Nie trzeba co miesiąc zmieniać butów, ciuchów, telefonów (tu Mąż miał z pewnością na myśli "kupować". Bo on zmienia ubrania co miesiąc, a nawet częściej. Nie oszukujmy się, niewiele częściej, ale jednak). Nie trzeba.
Nie trzeba więcej wydawać,
nie trzeba więcej konsumować,
nie trzeba więcej wydobywać,
nie trzeba więcej wycinać,
nie trzeba zaludniać,
nie trzeba poprawiać PKB,
nie trzeba czynić ziemi poddanej.
Można przecież powoli,
można przecież używane,
można jedne przez kilka lat, aż się nie zużyją
nie chińskie, nie wietnamskie,
nie plastikowe a drewniane,
nie jednorazowe a szklane,
nie UHT a prosto od krowy, obok ze wsi,
nie przetworzone a surowe i świeże.
Można się cieszyć z małych. Z tego, że wczoraj obok w lesie odezwał się dzięciołek i w tym roku koło domu już widzieliśmy pięć gatunków dzięciołów. Z tego, że pod kupą gałęzi gnieździł się trznadel i udało mu się wyprowadzić młode. Że odkryliśmy nie znane dotąd gniazdo bociana czarnego. Z tego, że we własnoręcznie wykopanym stawku żaby moczarowe złożyły skrzek. Z tego, że wykiełkowały już tulipany, które sadziliśmy jesienią zeszłego roku. Z tego, że udało się przekopać kolejny kawałek ogródka i wysiać groch. Z tego, że mała śliwka, którą posadziliśmy, zakwitła i utrzymała pięć owoców, choć wydawało nam się to niemożliwe (sprostowanie od Żony: ja od początku wiedziałam, że utrzyma i nawet się o to założyliśmy i nawet wygrałam! Ha!). Że zakisiliśmy kapustę, cukinię, patisony, rzepę, brukiew i pomidory, choć ta pierwsza okupiona krwią podczas szatkowania.
Jest tyle detali. Zapach ziemi wczesną wiosną, dymu ogródkowego ogniska, głos lotek dzięcioła przelatującego nad głową, szelest liści przerzucanych przez kosa, smak pierwszych truskawek, roszponki, brukwi, jarmużu, czarnej rzepy, jagody kamczackiej, derenia czy aronii. Ból w plecach po całym dniu pielenia ogródka. Jej uśmiech jak przynoszę rano do łóżka jajko na miękko, tak jak lubi.
Można się z nich cieszyć, można przeżywać, można zachwycać. I nie ważne czy wierzymy, że to dzieło Stworzenia czy przyjmujemy, że Przypadku, można podziwiać. Trzeba tylko zwolnić, a czasem wręcz zatrzymać się, pochylić, położyć w trawie, błocie, ubrudzić ręce, zmoknąć, przemarznąć, spalić ramiona i kark. Przeżyć.

czwartek, 26 lutego 2015

Życie codzienne. Ach, jak cudownie.

Brzmi jakbym ironizowała, ale to w żadnym razie nieprawda. Mój Mąż często patrzy na mnie w takich momentach oskarżycielsko, więc tonem zdecydowanym muszę mu tłumaczyć, że to nie są złośliwości, po prostu taką mam twarz. I głos. I wyraz oczu. I ta brew mi się tak podnosi, to musi być jakiś tik, może powinnam to leczyć?
W momencie gdy piszę tą wiadomość nasze Psy leżą na legowisku pod schodami, ułożone do siebie plecami i każde żuje po połowie suszonej myszy, którą przyniosły nie wiadomo kiedy i skąd. Chyba jednak mamy negatywny wpływ na lokalną bioróżnorodność. A w każdym razie na lokalną bioróżnorodność gryzoni.
Jest cudownie, bez dwóch  zdań. Nie mówię oczywiście, że cały czas jest lekko i przyjemnie, co to to nie. Nie oszukujmy się. Bywa czasami ciężej niż lekcej. Od października nasza szafa ubraniowa to stos boazerii na poddaszu. Toaleta pojawiła się w listopadzie. Garnki codziennego użytku trzymam na kartonie z Męża zestawem narzędzi części hydraulicznych, bo stoi blisko zlewu (który również nie był  z nami od początku). W sumie w Domu wszystko stoi blisko zlewu, bo to mały dom jest :) .  Kasze i inne mąki zostały umieszczone w kartonie pod stołem (tak, tak, mamy stół). Jednak chwilowy brak pewnych udogodnień pozwala znacznie bardziej się nimi cieszyć, gdy już się pojawią (gdy Mąż zamontował toaletę uczciliśmy to butelką domowego szampana, takie to było wydarzenie). Albo dojść do wniosku, że jednak wcale nie są potrzebne, co jest jeszcze przyjemniejsze. Nawet zmywanie w misce można spokojnie przeżyć i nawet się tym cieszyć. Zmywanie to poza tym jeden z ciekawszych aspektów naszego życia (hmm, dość smutno to zabrzmiało, oczywiście mamy też inne ciekawe zajęcia, nawet ciekawsze. Serio… Tak mi się jakoś napisało...).  Otóż między Żoną a Mężem od zarania dziejów  toczyła się walka o zmywanie. I to nie w tym bardziej zrozumiałym, często spotykanym wymiarze:
-Ty zmywasz Kochanie!
- Oj nie, błagam, nie ja! Ty! Ja ugotowałem ziemniaki!
- A ja zrobiłam sałatkę!
- O nie! Mam skurcz w łydce! O nie, padam zemdlony na podłogę! (podobieństwo do rzeczywistych osób lub zdarzeń zupełnie i całkowicie przypadkowe, ja nawet nie znam Pawła Sz.)
Otóż my nie tak. My zupełnie bez sensu i w drugą stronę:
- Ja dziś pozmywam.
- Ale dlaczego ty? Przecież gotowałaś, ja to zrobię.
- Przecież dopiero wróciłeś z uczelni. To nie problem, pozmywam.
- Ale zniszczysz sobie swoje śliczne rączki!! Uciekaj, ale już, ja zmywam.
Ostatnie zdanie zazwyczaj należało do Męża,  a że minimalnie przewyższa mnie wzrostem to się poddawałam. Współczuję osobom postronnym, które musiały tego słuchać. Nawet mi robiło się lekko mdło jak słuchałam naszych słodkich dialogów. Czasami z niepokojem rozglądałam się za jednorożcem, który powinien wyjrzeć z salonu i zwrócić na nas otworem gębowym mnóstwo tęczy. Tylko czekałam aż spod zlewu wyfrunie stado ślicznych disnejowskich ptasząt, które usiądą nam na głowach i na tych nieszczęsnych talerzach w zlewie, gdzie rozpoczną swój radosny trel. A z nieba (sufitu) polecą kwiatki. Czy inna flora lub funga, dowolna. W każdym razie zwróćcie uwagę na ostatnie zdanie Męża. O tych rączkach ślicznych. Otóż (i tu z całą mocą kieruję swe ostrzeżenie w stronę Pań), jeśli Wasz osobnik towarzyszący wygłasza wszem i wobec tego typu hasła, uważajcie! Bądźcie czujne i oczekujcie najgorszego w każdej chwili. Może krzycząc głosem strasznym, że nie możecie zmywać w tym ciepłym, przytulnym, wynajmowanym mieszkaniu z bieżącą wodą w wynajmowanym zlewie, na odpowiedniej wysokości usytuowanym w stosunku do waszego wątłego ciała, ma na myśli coś innego. Ma może na myśli, że w tych warunkach zmywanie jest wręcz niebezpieczne, ale może macie ochotę wyjechać w takie miłe i ciche miejsce. Do lasu. I w tym miłym miejscu będzie mały domek, a przed małym domkiem będzie stał stary stół ogrodowy (plastikowy, nieco popękany, chwiejący się mocno). A na stole owym stanie miska, niewielka, żeby nie było za łatwo. A w misce stos talerzy. Brudnych jak nieszczęście. I woda będzie może nawet ciepła, ale temperatura otoczenia nie, więc ta woda szybko swoją ciepłość utraci. Jednak otoczenia nie podgrzeje to, o dziwo, wcale a wcale. A nawet jakby ochłodzi, bo dłonie Twoje mokre (te same co w dialogu powyżej, te samiuteńkie, delikatne i niezdolne do dłuższego moczenia w detergentach) wystawione poza miskę dałyby sobie głowę odciąć (gdyby miały takową), że jest znacznie zimniej niż Ci się na początku wydawało. I być może okaże się, że w tych warunkach (zimno, wiatr, czasami deszcz, chwiejny stół, itd.), zmywanie nie jest już tak niebezpieczne. Może jest nawet swego rodzaju przyjemnością? Bo i widoki naokoło piękne, zwłaszcza gdy szron pokryje drzewa. I czas jest, żeby pomyśleć nad życiem i innymi takimi. Powspominać z niedowierzaniem czasy, gdy był taki jeden chłopak, niby ten sam, może trochę mniej uwalany ziemią i różnymi organicznymi resztkami, który by teraz stał i krzyczał:
- Odejdź ma Luba od tej wody lodowatej! Niech dłonie Twe uchronię przed zmarznięciem i zaczerwienieniem! I tą taka wysypką co Ci się niechybnie zrobi od płynu do naczyń! Odsuń swe piękne i wątłe ciało, nalegam!
Mam nadzieję, że dla wszystkich jasnym jest, że mam tendencję do złośliwości. I nawet mój złośliwy duch musiał przyznać, kontemplując otaczające piękno, że mój Mąż po prostu nie byłby fizycznie w stanie jeszcze zmywać. Ma on w naszym domu wiele ról. Jest stolarzem, murarzem, płytkarzem, malarzem, ogrodnikiem, hydraulikiem i nawet gniazdka do prądu potrafi zamontować. Patrzę na to wszystko z ogromną dumą, ale i lekkim niedowierzaniem/strachem. Znam tego chłopaka kilka lat i jakoś nie zauważyłam, żeby w międzyczasie wyjechał na roczny obóz budowlany, gdzie by się tego wszystkiego nauczył. Sporo nauczył się od Taty Grzegorza, jasna sprawa. Ale z pewnością nie wszystkiego. Na moje delikatne pytania (bo może jednak przeoczyłam, że rok go nie było i budował coś gdzieś na końcu świata i teraz będzie fo pa), gdzie się do diaska tego wszystkiego nauczył, odpowiada jak zwykle skromnie i mętnie:
- A, po prostu widziałem jak ktoś to robił…
- Ale gdzie, Kochanie, gdzie widziałeś?
- Nie pamiętam, no gdzieś tam. I trochę czytałem w Internecie. To wcale nie jest takie trudne.
I tyle udało mi się wyciągnąć. Skromniś. Chciałam teraz wymienić kilka rzeczy, które może faktycznie nie są trudne i nie znalazłam nic. Położenie rur z wodą w całym domu? Nie, zdecydowanie trudne. Położenie płytek w kuchni? Nadal trudne. Samodzielne wykonanie fundamentu pod nasz domu? Pewnie najtrudniejsze. Intensywnie myśląc nad tym wszystkim przy zmywaniu (już nie na zewnątrz, ale w Domu, tak, tak, Mąż zrobił szafkę pod zlew i zamontował zlew i baterię i podgrzewacz wody i wszystko) doszłam do wniosku, że mój Mąż jest po prostu wszechstronnie utalentowany. I mówiąc wszechstronnie mam na myśli naprawdę wiele stron. Wiele wiele stron.  Nie będę wszystkiego wypisywać, bo mi się Mąż przemądrzały zrobi, ale niech da Wam do myślenia ta historia: w domu mym rodzinnym zostałam poproszona przez najmłodszą siostrę o przeszycie jej na maszynie brzegu sukienki. Sprawa dość łatwa, brzeg sukienki prosty, a ja zawsze czułam pociąg jakiś wewnętrzny do szycia. Siadam dumna przy maszynie, naciskam co trzeba, światełko włączone. Dobra nasza. Układam materiał, nieco jednak niesforny, ale robię dobrą minę do złej gry. Zaczynam. Po dwóch sekundach maszyna zatrzymała się z dźwiękiem co najmniej dziwnym. Nitka splątana niebosko, i to nie tylko na wierzchu materiału, ale i pod spodem. Jeden wielki pęk. Lekka panika. Coś próbuję odkręcić, coś rozplątać. Na to wszystko do pokoju wchodzi mój Mąż, który akurat zrobił sobie przerwę w rąbaniu drewna/wylewaniu posadzki/robieniu ogrodzenia w ogródku/siania bądź sadzenia (można wybrać dowolne, wszystko równie wysoce prawdopodobne). Delikatnie acz stanowczo odsuwa mnie od maszyny. Siada, kilkoma sprawnymi ruchami, za którymi mój wzrok nie nadążył, naprawia co trzeba. Bierze sukienkę gestem mówiącym, że nie jest to pierwsza sukienka jaką w życiu układa na maszynie. Przeszywa. Równiutko, prościutko, idealnie. Wyłączył wszystko, cmoknął mnie w zdezorientowane czoło i poszedł. Patrzyłyśmy za nim jeszcze chwilę, z ust moich wydobywały się elokwentne : ale jak?! Że…? Przecież..?!
Podejrzewam, że z czystej grzeczności nie zabiera się za gotowanie. To człowiek o złotym sercu, więc pewnie uznał, że Żona też powinna mieć jakieś pole do popisu. Przynajmniej do czasu jak nie rozpatrzą pozytywnie jego wniosku o kilkukrotne wydłużenie doby.


wtorek, 24 lutego 2015

Inspekt czyli czas na wczesne warzywa i nie tylko

   Dziś po raz pierwszy w życiu zrobiliśmy inspekt. Już od dłuższego czasu marzyliśmy o nim i się spełniło. Są dwa rodzaje inspektów: zimny i ciepły. Zimny to tylko skrzynka z szybą i glebą w środku. Nagrzewa się na tyle na ile pozwalają warunki atmosferyczne. Przy silnych przymrozkach może przemarzać, ale doskonale nadaje się do przetrzymywania sadzonek roślin kapustowatych i do hartowania. Natomiast ciepły inspekt, oprócz akumulowanej energii słonecznej ma dodatkowe, własne źródło ciepła. Może być podgrzewany przez rurki z wodą podłączone do pieca centralnego, kanały dymne pieca rakietowego czy np. fermentujący koński nawóz. Na Syberii jest to jedyny sposób na hodowlę warzyw, gdyż wieczna zmarzlina tak bardzo ziębi, że nie ma możliwości sadzenia bezpośrednio do gleby. Trzeba to robić w donicach ze zwierzęcym nawozem (Hugo-Bader "Dzienniki Kołymskie"). Koński podobno jest najlepszy. A że mamy akurat dostęp do nieustającego źródełka końskiego nawozu (pozdrowienia i podziękowania dla Mamy Marii!!), to wybór był prosty. Gdy nie ma się przyczepki samochodowej, nawóz można śmiało przewozić w foliowych workach po np. nawozach sztucznych. Nic nie przecieka, ani zapach, ani materia płynna. Można jechać z nimi w bagażniku bez utraty komfortu podróżowania.
  Postanowiliśmy zrobić dwa inspekty: jeden zimny i jeden podgrzewany. Materiał do budowy stanowiły: stare okna, deski które zostały z budowy domu i zawiasy od starych szaf. Do tego oczywiście trochę gwoździ i wkrętów. Najpierw zbiliśmy ramkę z desek, na wymiar okien. Do ramki przybiliśmy okna na zawiasach. Inspekt ustawiliśmy pod kątem, żeby uzyskać lepsze nachylenie i tym samym zbierać więcej promieni słonecznych. Wybraliśmy wcześniej spulchnioną ziemię ze środka. Potem słoma - żeby zaizolować od zimnego podłoża. Na słomę koński nawóz. A na koniec ziemia, którą wybraliśmy wcześniej. No i można było już wysiać warzywa: rzodkiewka - 3 rządki, rzeżucha - 2, sałata masłowa - 2 i szpinak - 2. Teraz już tylko czekamy aż wykiełkują i urosną.



piątek, 20 lutego 2015

Wczesna wiosna

Już od miesiąca intensywnie odzywają się dzięcioły. Od dobrych dwóch tygodni słychać bębnienie wokół domu. Dzięcioł duży i średni przeganiają się w pobliskiej olszynie. Czarny i zielony na zmianę pogwizdują. Czekamy jeszcze na dzięciołka, który coś w tym roku się nie pokazuje. Od miesiąca podśpiewują kowaliki, sikory i pełzacze. A wczoraj w nocy koło dziesiątej, jakieś 50 m od domu pięknie pohukiwał puszczyk. Pierwszy raz w tym roku. Żurawie też już na posterunku. Tylko czekać aż zaśpiewa śpiewak. Chyba muszę się pospieszyć ze skrzynką dla pójdźki i dudka...

czwartek, 19 lutego 2015

Rośliny lecznicze świata

Ben-Erik van Wyk, Michael Wink.


Naprawdę świetna książka. Blisko 500 stron, 800 ilustracji, ponad 300 gatunków roślin. Do tego przejrzysta i bardzo przystępna forma. Wiele szczegółów dotyczących działania, zastosowania i składu, z wzorami chemicznymi substancji czynnych włącznie. Doskonała lektura i podręczny zbiór wiedzy dla młodych czarownic.