piątek, 27 lutego 2015

Pięć gatunków dzięciołów!

25.02.2015
Dzięciołek Dendrocopos minor pięknie "zaśpiewał" rano przed domem. Czyli dzięcioły w komplecie: duży, średni, czarny, zielony. A może jeszcze zielonosiwy się pojawi?

Naprawdę nie trzeba wiele.

Bo nie trzeba. Żeby była jasność: nie ma to być przytyk dla nikogo. Dla nas samych część z tych rzeczy NAPRAWDĘ okazała się zaskakująca. Resztę niby wiedzieliśmy, ale na 100% przekonani nie byliśmy. Jednak naprawdę okazuje się, że dom nie musi mieć 200 m2, nawet 100 mi nie musi mieć tych światełek dookoła. Nawet lepiej, żeby nie miał, jest wtedy ciemno i widać gwiazdy. Nie trzeba co miesiąc zmieniać butów, ciuchów, telefonów (tu Mąż miał z pewnością na myśli "kupować". Bo on zmienia ubrania co miesiąc, a nawet częściej. Nie oszukujmy się, niewiele częściej, ale jednak). Nie trzeba.
Nie trzeba więcej wydawać,
nie trzeba więcej konsumować,
nie trzeba więcej wydobywać,
nie trzeba więcej wycinać,
nie trzeba zaludniać,
nie trzeba poprawiać PKB,
nie trzeba czynić ziemi poddanej.
Można przecież powoli,
można przecież używane,
można jedne przez kilka lat, aż się nie zużyją
nie chińskie, nie wietnamskie,
nie plastikowe a drewniane,
nie jednorazowe a szklane,
nie UHT a prosto od krowy, obok ze wsi,
nie przetworzone a surowe i świeże.
Można się cieszyć z małych. Z tego, że wczoraj obok w lesie odezwał się dzięciołek i w tym roku koło domu już widzieliśmy pięć gatunków dzięciołów. Z tego, że pod kupą gałęzi gnieździł się trznadel i udało mu się wyprowadzić młode. Że odkryliśmy nie znane dotąd gniazdo bociana czarnego. Z tego, że we własnoręcznie wykopanym stawku żaby moczarowe złożyły skrzek. Z tego, że wykiełkowały już tulipany, które sadziliśmy jesienią zeszłego roku. Z tego, że udało się przekopać kolejny kawałek ogródka i wysiać groch. Z tego, że mała śliwka, którą posadziliśmy, zakwitła i utrzymała pięć owoców, choć wydawało nam się to niemożliwe (sprostowanie od Żony: ja od początku wiedziałam, że utrzyma i nawet się o to założyliśmy i nawet wygrałam! Ha!). Że zakisiliśmy kapustę, cukinię, patisony, rzepę, brukiew i pomidory, choć ta pierwsza okupiona krwią podczas szatkowania.
Jest tyle detali. Zapach ziemi wczesną wiosną, dymu ogródkowego ogniska, głos lotek dzięcioła przelatującego nad głową, szelest liści przerzucanych przez kosa, smak pierwszych truskawek, roszponki, brukwi, jarmużu, czarnej rzepy, jagody kamczackiej, derenia czy aronii. Ból w plecach po całym dniu pielenia ogródka. Jej uśmiech jak przynoszę rano do łóżka jajko na miękko, tak jak lubi.
Można się z nich cieszyć, można przeżywać, można zachwycać. I nie ważne czy wierzymy, że to dzieło Stworzenia czy przyjmujemy, że Przypadku, można podziwiać. Trzeba tylko zwolnić, a czasem wręcz zatrzymać się, pochylić, położyć w trawie, błocie, ubrudzić ręce, zmoknąć, przemarznąć, spalić ramiona i kark. Przeżyć.

czwartek, 26 lutego 2015

Życie codzienne. Ach, jak cudownie.

Brzmi jakbym ironizowała, ale to w żadnym razie nieprawda. Mój Mąż często patrzy na mnie w takich momentach oskarżycielsko, więc tonem zdecydowanym muszę mu tłumaczyć, że to nie są złośliwości, po prostu taką mam twarz. I głos. I wyraz oczu. I ta brew mi się tak podnosi, to musi być jakiś tik, może powinnam to leczyć?
W momencie gdy piszę tą wiadomość nasze Psy leżą na legowisku pod schodami, ułożone do siebie plecami i każde żuje po połowie suszonej myszy, którą przyniosły nie wiadomo kiedy i skąd. Chyba jednak mamy negatywny wpływ na lokalną bioróżnorodność. A w każdym razie na lokalną bioróżnorodność gryzoni.
Jest cudownie, bez dwóch  zdań. Nie mówię oczywiście, że cały czas jest lekko i przyjemnie, co to to nie. Nie oszukujmy się. Bywa czasami ciężej niż lekcej. Od października nasza szafa ubraniowa to stos boazerii na poddaszu. Toaleta pojawiła się w listopadzie. Garnki codziennego użytku trzymam na kartonie z Męża zestawem narzędzi części hydraulicznych, bo stoi blisko zlewu (który również nie był  z nami od początku). W sumie w Domu wszystko stoi blisko zlewu, bo to mały dom jest :) .  Kasze i inne mąki zostały umieszczone w kartonie pod stołem (tak, tak, mamy stół). Jednak chwilowy brak pewnych udogodnień pozwala znacznie bardziej się nimi cieszyć, gdy już się pojawią (gdy Mąż zamontował toaletę uczciliśmy to butelką domowego szampana, takie to było wydarzenie). Albo dojść do wniosku, że jednak wcale nie są potrzebne, co jest jeszcze przyjemniejsze. Nawet zmywanie w misce można spokojnie przeżyć i nawet się tym cieszyć. Zmywanie to poza tym jeden z ciekawszych aspektów naszego życia (hmm, dość smutno to zabrzmiało, oczywiście mamy też inne ciekawe zajęcia, nawet ciekawsze. Serio… Tak mi się jakoś napisało...).  Otóż między Żoną a Mężem od zarania dziejów  toczyła się walka o zmywanie. I to nie w tym bardziej zrozumiałym, często spotykanym wymiarze:
-Ty zmywasz Kochanie!
- Oj nie, błagam, nie ja! Ty! Ja ugotowałem ziemniaki!
- A ja zrobiłam sałatkę!
- O nie! Mam skurcz w łydce! O nie, padam zemdlony na podłogę! (podobieństwo do rzeczywistych osób lub zdarzeń zupełnie i całkowicie przypadkowe, ja nawet nie znam Pawła Sz.)
Otóż my nie tak. My zupełnie bez sensu i w drugą stronę:
- Ja dziś pozmywam.
- Ale dlaczego ty? Przecież gotowałaś, ja to zrobię.
- Przecież dopiero wróciłeś z uczelni. To nie problem, pozmywam.
- Ale zniszczysz sobie swoje śliczne rączki!! Uciekaj, ale już, ja zmywam.
Ostatnie zdanie zazwyczaj należało do Męża,  a że minimalnie przewyższa mnie wzrostem to się poddawałam. Współczuję osobom postronnym, które musiały tego słuchać. Nawet mi robiło się lekko mdło jak słuchałam naszych słodkich dialogów. Czasami z niepokojem rozglądałam się za jednorożcem, który powinien wyjrzeć z salonu i zwrócić na nas otworem gębowym mnóstwo tęczy. Tylko czekałam aż spod zlewu wyfrunie stado ślicznych disnejowskich ptasząt, które usiądą nam na głowach i na tych nieszczęsnych talerzach w zlewie, gdzie rozpoczną swój radosny trel. A z nieba (sufitu) polecą kwiatki. Czy inna flora lub funga, dowolna. W każdym razie zwróćcie uwagę na ostatnie zdanie Męża. O tych rączkach ślicznych. Otóż (i tu z całą mocą kieruję swe ostrzeżenie w stronę Pań), jeśli Wasz osobnik towarzyszący wygłasza wszem i wobec tego typu hasła, uważajcie! Bądźcie czujne i oczekujcie najgorszego w każdej chwili. Może krzycząc głosem strasznym, że nie możecie zmywać w tym ciepłym, przytulnym, wynajmowanym mieszkaniu z bieżącą wodą w wynajmowanym zlewie, na odpowiedniej wysokości usytuowanym w stosunku do waszego wątłego ciała, ma na myśli coś innego. Ma może na myśli, że w tych warunkach zmywanie jest wręcz niebezpieczne, ale może macie ochotę wyjechać w takie miłe i ciche miejsce. Do lasu. I w tym miłym miejscu będzie mały domek, a przed małym domkiem będzie stał stary stół ogrodowy (plastikowy, nieco popękany, chwiejący się mocno). A na stole owym stanie miska, niewielka, żeby nie było za łatwo. A w misce stos talerzy. Brudnych jak nieszczęście. I woda będzie może nawet ciepła, ale temperatura otoczenia nie, więc ta woda szybko swoją ciepłość utraci. Jednak otoczenia nie podgrzeje to, o dziwo, wcale a wcale. A nawet jakby ochłodzi, bo dłonie Twoje mokre (te same co w dialogu powyżej, te samiuteńkie, delikatne i niezdolne do dłuższego moczenia w detergentach) wystawione poza miskę dałyby sobie głowę odciąć (gdyby miały takową), że jest znacznie zimniej niż Ci się na początku wydawało. I być może okaże się, że w tych warunkach (zimno, wiatr, czasami deszcz, chwiejny stół, itd.), zmywanie nie jest już tak niebezpieczne. Może jest nawet swego rodzaju przyjemnością? Bo i widoki naokoło piękne, zwłaszcza gdy szron pokryje drzewa. I czas jest, żeby pomyśleć nad życiem i innymi takimi. Powspominać z niedowierzaniem czasy, gdy był taki jeden chłopak, niby ten sam, może trochę mniej uwalany ziemią i różnymi organicznymi resztkami, który by teraz stał i krzyczał:
- Odejdź ma Luba od tej wody lodowatej! Niech dłonie Twe uchronię przed zmarznięciem i zaczerwienieniem! I tą taka wysypką co Ci się niechybnie zrobi od płynu do naczyń! Odsuń swe piękne i wątłe ciało, nalegam!
Mam nadzieję, że dla wszystkich jasnym jest, że mam tendencję do złośliwości. I nawet mój złośliwy duch musiał przyznać, kontemplując otaczające piękno, że mój Mąż po prostu nie byłby fizycznie w stanie jeszcze zmywać. Ma on w naszym domu wiele ról. Jest stolarzem, murarzem, płytkarzem, malarzem, ogrodnikiem, hydraulikiem i nawet gniazdka do prądu potrafi zamontować. Patrzę na to wszystko z ogromną dumą, ale i lekkim niedowierzaniem/strachem. Znam tego chłopaka kilka lat i jakoś nie zauważyłam, żeby w międzyczasie wyjechał na roczny obóz budowlany, gdzie by się tego wszystkiego nauczył. Sporo nauczył się od Taty Grzegorza, jasna sprawa. Ale z pewnością nie wszystkiego. Na moje delikatne pytania (bo może jednak przeoczyłam, że rok go nie było i budował coś gdzieś na końcu świata i teraz będzie fo pa), gdzie się do diaska tego wszystkiego nauczył, odpowiada jak zwykle skromnie i mętnie:
- A, po prostu widziałem jak ktoś to robił…
- Ale gdzie, Kochanie, gdzie widziałeś?
- Nie pamiętam, no gdzieś tam. I trochę czytałem w Internecie. To wcale nie jest takie trudne.
I tyle udało mi się wyciągnąć. Skromniś. Chciałam teraz wymienić kilka rzeczy, które może faktycznie nie są trudne i nie znalazłam nic. Położenie rur z wodą w całym domu? Nie, zdecydowanie trudne. Położenie płytek w kuchni? Nadal trudne. Samodzielne wykonanie fundamentu pod nasz domu? Pewnie najtrudniejsze. Intensywnie myśląc nad tym wszystkim przy zmywaniu (już nie na zewnątrz, ale w Domu, tak, tak, Mąż zrobił szafkę pod zlew i zamontował zlew i baterię i podgrzewacz wody i wszystko) doszłam do wniosku, że mój Mąż jest po prostu wszechstronnie utalentowany. I mówiąc wszechstronnie mam na myśli naprawdę wiele stron. Wiele wiele stron.  Nie będę wszystkiego wypisywać, bo mi się Mąż przemądrzały zrobi, ale niech da Wam do myślenia ta historia: w domu mym rodzinnym zostałam poproszona przez najmłodszą siostrę o przeszycie jej na maszynie brzegu sukienki. Sprawa dość łatwa, brzeg sukienki prosty, a ja zawsze czułam pociąg jakiś wewnętrzny do szycia. Siadam dumna przy maszynie, naciskam co trzeba, światełko włączone. Dobra nasza. Układam materiał, nieco jednak niesforny, ale robię dobrą minę do złej gry. Zaczynam. Po dwóch sekundach maszyna zatrzymała się z dźwiękiem co najmniej dziwnym. Nitka splątana niebosko, i to nie tylko na wierzchu materiału, ale i pod spodem. Jeden wielki pęk. Lekka panika. Coś próbuję odkręcić, coś rozplątać. Na to wszystko do pokoju wchodzi mój Mąż, który akurat zrobił sobie przerwę w rąbaniu drewna/wylewaniu posadzki/robieniu ogrodzenia w ogródku/siania bądź sadzenia (można wybrać dowolne, wszystko równie wysoce prawdopodobne). Delikatnie acz stanowczo odsuwa mnie od maszyny. Siada, kilkoma sprawnymi ruchami, za którymi mój wzrok nie nadążył, naprawia co trzeba. Bierze sukienkę gestem mówiącym, że nie jest to pierwsza sukienka jaką w życiu układa na maszynie. Przeszywa. Równiutko, prościutko, idealnie. Wyłączył wszystko, cmoknął mnie w zdezorientowane czoło i poszedł. Patrzyłyśmy za nim jeszcze chwilę, z ust moich wydobywały się elokwentne : ale jak?! Że…? Przecież..?!
Podejrzewam, że z czystej grzeczności nie zabiera się za gotowanie. To człowiek o złotym sercu, więc pewnie uznał, że Żona też powinna mieć jakieś pole do popisu. Przynajmniej do czasu jak nie rozpatrzą pozytywnie jego wniosku o kilkukrotne wydłużenie doby.


wtorek, 24 lutego 2015

Inspekt czyli czas na wczesne warzywa i nie tylko

   Dziś po raz pierwszy w życiu zrobiliśmy inspekt. Już od dłuższego czasu marzyliśmy o nim i się spełniło. Są dwa rodzaje inspektów: zimny i ciepły. Zimny to tylko skrzynka z szybą i glebą w środku. Nagrzewa się na tyle na ile pozwalają warunki atmosferyczne. Przy silnych przymrozkach może przemarzać, ale doskonale nadaje się do przetrzymywania sadzonek roślin kapustowatych i do hartowania. Natomiast ciepły inspekt, oprócz akumulowanej energii słonecznej ma dodatkowe, własne źródło ciepła. Może być podgrzewany przez rurki z wodą podłączone do pieca centralnego, kanały dymne pieca rakietowego czy np. fermentujący koński nawóz. Na Syberii jest to jedyny sposób na hodowlę warzyw, gdyż wieczna zmarzlina tak bardzo ziębi, że nie ma możliwości sadzenia bezpośrednio do gleby. Trzeba to robić w donicach ze zwierzęcym nawozem (Hugo-Bader "Dzienniki Kołymskie"). Koński podobno jest najlepszy. A że mamy akurat dostęp do nieustającego źródełka końskiego nawozu (pozdrowienia i podziękowania dla Mamy Marii!!), to wybór był prosty. Gdy nie ma się przyczepki samochodowej, nawóz można śmiało przewozić w foliowych workach po np. nawozach sztucznych. Nic nie przecieka, ani zapach, ani materia płynna. Można jechać z nimi w bagażniku bez utraty komfortu podróżowania.
  Postanowiliśmy zrobić dwa inspekty: jeden zimny i jeden podgrzewany. Materiał do budowy stanowiły: stare okna, deski które zostały z budowy domu i zawiasy od starych szaf. Do tego oczywiście trochę gwoździ i wkrętów. Najpierw zbiliśmy ramkę z desek, na wymiar okien. Do ramki przybiliśmy okna na zawiasach. Inspekt ustawiliśmy pod kątem, żeby uzyskać lepsze nachylenie i tym samym zbierać więcej promieni słonecznych. Wybraliśmy wcześniej spulchnioną ziemię ze środka. Potem słoma - żeby zaizolować od zimnego podłoża. Na słomę koński nawóz. A na koniec ziemia, którą wybraliśmy wcześniej. No i można było już wysiać warzywa: rzodkiewka - 3 rządki, rzeżucha - 2, sałata masłowa - 2 i szpinak - 2. Teraz już tylko czekamy aż wykiełkują i urosną.



piątek, 20 lutego 2015

Wczesna wiosna

Już od miesiąca intensywnie odzywają się dzięcioły. Od dobrych dwóch tygodni słychać bębnienie wokół domu. Dzięcioł duży i średni przeganiają się w pobliskiej olszynie. Czarny i zielony na zmianę pogwizdują. Czekamy jeszcze na dzięciołka, który coś w tym roku się nie pokazuje. Od miesiąca podśpiewują kowaliki, sikory i pełzacze. A wczoraj w nocy koło dziesiątej, jakieś 50 m od domu pięknie pohukiwał puszczyk. Pierwszy raz w tym roku. Żurawie też już na posterunku. Tylko czekać aż zaśpiewa śpiewak. Chyba muszę się pospieszyć ze skrzynką dla pójdźki i dudka...

czwartek, 19 lutego 2015

Rośliny lecznicze świata

Ben-Erik van Wyk, Michael Wink.


Naprawdę świetna książka. Blisko 500 stron, 800 ilustracji, ponad 300 gatunków roślin. Do tego przejrzysta i bardzo przystępna forma. Wiele szczegółów dotyczących działania, zastosowania i składu, z wzorami chemicznymi substancji czynnych włącznie. Doskonała lektura i podręczny zbiór wiedzy dla młodych czarownic.


„To chyba nie był nasz najlepszy pomysł”, czyli kilka naszych słabszych decyzji.


Może przeczyta to ktoś kto właśnie ma zamiar podjąć podobnie nierozsądną decyzję… i zastanowi się jeszcze chwilę…
Na szczycie naszej listy znajduje się, parampampam tara bum!:
ZAKUP SZAMBA O POJEMNOŚCI 2,5 m3
Bardzo prawdopodobne, że większość z Was w tym momencie skrzywi się z lekkim niedowierzaniem (albo całkiem dużym…) i pomyśli „Matkoż jedyna! Naprawdę myśleli, że to ma sens?!”. Otóż tak, myśleli. Kierowała nimi oszczędność oraz bezmyślność. Argumenty, które nas przekonały:

1. Przecież jesteśmy tylko we dwójkę. Ile wody mogą zużyć dwie osoby, zgodnie uważające, że codzienna kąpiel niszczy naturalną ochronną barierę skóry. Oraz jest marnotrawstwem wody (a Wielkopolska stepowieje!). I że należy używać jednego kubka tak długo aż nie zniknie ostatnia sugestia jego białego porcelanowego wnętrza. Wtedy ewentualnie można go lekko przemyć.
2. Oszczędność. Mniejsze szambo jest tańsze. Jeśli okaże się, że jakimś cudem  taka pojemność nie jest dla nas wystarczająca (co myśmy sobie wtedy myśleli?!), to w przyszłości, gdy już będziemy posiadaczami 5 dzieci, pralki, zmywarki i dżakuzi zastanowimy się nad dokupieniem kolejnego zbiornika (tak, tak, można je łączyć, wtyka się rurę między dwa takie i gotowe!). Ale to w dalekiej przyszłości. Na razie nawet jeśli będzie trzeba to szambo opróżniać nieco częściej to i tak wyjdzie taniej niż kupić większe (mhm…).
3. No przecież jesteśmy tylko we dwójkę!!
Cóż. Otóż raczej nie, raczej nie jest to wystarczająca objętość zbiornika. Nawet na dwie osoby, które nie posiadają ani pralki ani zmywarki ani dżakuzi. I które nie są fanatykami kąpieli. I które przez dobry miesiąc mieszkania w Gniazdku Miłości nie miały toalety w domu ani prysznica (co znacznie redukuje zużycie wody. I sprawia, że człowiek docenia takie małe radości: w dniu zamontowania toalety otworzyliśmy szampana. Tak, to był piękny dzień. Wyobraźcie sobie zimny listopadowy wieczór. Wiatr hula, las szumi. A wy musicie świńskim truchtem dobiec do, pięknego skądinąd, drewnianego Wychodka. Kilka razy w ciągu wieczora. Bo lubicie zieloną herbatę i inne moczopędne napoje i nic Was nie powstrzyma od ich konsumowania. Częstego konsumowania).
Dotychczas maksymalnie długi czas pomiędzy jednym wywozem szamba a drugim to miesiąc. I to tylko dlatego, że sporo czasu spędziliśmy w domach rodzinnych (święta z okazji urodzin Jezuska), albo dlatego, że nie mieliśmy w domu urządzeń zużywających wodę (pralka, toaleta, zlew). Wizyta Pana z Szambowozem to przyjemność kosztująca ok. 80 zł. Dość łatwo obliczyć, że w ogóle się to nie opłaca. Zwłaszcza jeśli Wasza droga dojazdowa do domu lubi zamienić się w błotnistą rzekę i istnieje ryzyko, że Pan z Szambowozem po prostu nie wjedzie. Bo utknie. I nikt go nie uratuje, bo Sąsiad spuścił płyny na zimę z ciągnika z napędem 4x4 i dopiero jak będzie orał na wiosnę, to go uruchomi. I Pan z Szambowozem będzie musiał tam czekać do kolejnych przymrozków, kiedy błoto przyjmie bardziej zwartą strukturę. Albo do czasu orki wiosennej. Albo do późnej wiosny kiedy wsiąknie w glebę (woda nie Pan z Szambowozem)… I że będzie trzeba przeprosić się z Wychodkiem, co będzie o tyle trudne, że został przerobiony już na domek narzędziowy (wiem jak dziwnie to brzmi, ale kto zna Męża ten wie, że jak on coś robi to z rozmachem. Wychodek nie jest ledwo trzymającą się kupy konstrukcją na „jakiś czas”. Jest to naprawdę porządny kawałek
Wychodka, ważący chyba tonę. Widać , że tej konstrukcji nie zdmuchnie największy wiatr. Ani trzęsienie ziemi. W sumie, jak teraz o tym myślę to dziwię się, że Mąż nie zrobił mu fundamentu z prawdziwego zdarzenia… trochę to do niego niepodobne, taka prowizorka. W każdym razie-szkoda było rozwalać. Pewnie byłoby to bardzo trudne. Nie mamy ciężkiego sprzętu do takich robót… Poza tym Mąż uznał, że to będzie świetny kamuflaż. Bo któż może wpaść na to, że cały swój ogrodowo-narzędziowy sprzęt trzyma w Wychodku?? Hmmm. A swoją drogą może służyć jako pokój dla Teściowej (to Mąż napisał). Chyba mam skłonność do odbiegania od tematu. Z góry przepraszam, raczej się to nie zmieni).

Podsumowując: szambo o pojemności 2,5 m3 to był fatalny pomysł. Nie wiem jak do tego doszło. Powinniśmy to skonsultować z kimś kto umie liczyć. Zdecydowanie, minimalna sensowna pojemność takiego zbiornika to 8 m3. Oczywiście najlepsza byłaby przydomowa oczyszczalnia ścieków. Gdybyśmy tylko na Gniazdko Miłości nie wybrali miejsca, gdzie woda gruntowa jest dość wysoko.

Dom od podstaw czyli fundament


Oczywiście to tylko jedna z form posadowienia domu. Można przecież postawić na palach, bloczkach, kółkach czy na czym tam tylko się chce. Ale przede wszystkim trzeba sobie zadać kilka ważnych, ale to bardzo ważnych pytań:
1. Jaki mamy grunt (miękki, twardy, suchy, mokry)?
2. Jakie obciążenia będzie musiał nasz fundament wytrzymywać?
3. Jak długo chcemy mieszkać w naszym domu?
4. Ile mamy na koncie?
Jeżeli mamy do czynienia z podłożem miękkim i lekko wilgotnym, to warto pomyśleć o płycie fundamentowej. Jeżeli podłoże jest twarde, stabilne i suche możemy ze spokojem wybrać tradycyjny fundament. Jeżeli planujemy drewniany dom jednokondygancyjny to fundament nie musi też być zbyt mocny. Stare wiejskie, nawet murowane domy często były stawiane na fundamencie z luźno usypanych polnych kamieni. Trochę podmurówki i już. I wiele z nich stoi po dziś dzień. Co więcej, ma się dobrze. Tylko trzeba pamiętać, że nie na każdym gruncie stosujemy taki sam fundament. 
W naszym przypadku mieliśmy do czynienia z gruntem lekko wilgotnym z wysokim poziomem wód gruntowych na wiosnę, ale podłoże było stosunkowo stabilne i twarde (a nawet bardzo twarde, o czym się przekonałem wykopując szambo i przekonuję się na co dzień). Sam domek - mały i lekki. Za radą Pana Mariana zrobiliśmy wersję pośrednią z kilku możliwych i oszczędną zarazem. Od Pana Mariana kupiliśmy gruz i żwir, a przy okazji okazał się specjalistą od wszelkich budów i dał nam naprawdę mnóstwo cennych rad! Wygarnęliśmy (koparka wygarnęła) całą warstwę próchniczą (humus, czyli tzw. "matkę" jak mówi nasz Sąsiad) do warstwy podstawowej. Na to żwir (ok.10 cm), gruz (ok. 30 cm) i żwir (ok. 10 cm) - 2 tygodnie deszczu świetnie zagęściło całą podstawę. Na takim podłożu wylaliśmy ramkę betonową (a w zasadzie żelbetową). Pionowe pręty zbrojeniowe (14 mm, dł. 1 m) co 2 m wbite w gruz, powiązane z drutem zbrojeniowym (10 mm). Wszystko zaszalowane na ok. 20 cm - wylane betonem. Odczekaliśmy aż zwiąże i wyschnie, ale codziennie podlewaliśmy, żeby nie popękało. Warto pamiętać, żeby od razu zamontować rurę odprowadzającą do szamba i rurę doprowadzającą wodę. Zaoszczędzimy później mnóstwo czasu i kucia. Rurę odprowadzającą (np. 110 mm) najlepiej włożyć w większą (np. 150 mm). Wtedy po wylaniu ostatecznej wylewki będziemy mogli ją wymienić na krótszą lub trójnik bez rozkuwania.
Gdy wszystko przeschło i związało przykryliśmy fundament dwiema warstwami papy.
Teraz murarka. Emeczki (inaczej kanoldy lub bloczki M6, my dodatkowo każdą warstwę wzbogaciliśmy drutem zbrojeniowym, żeby nie pękało) - 4 warstwy, i w zasadzie mogło być i o jedną warstwę więcej. Tata Grzesiu zawsze mówi: "Jak wymurujesz i wydaje ci się, że jest już wysoko, to domuruj jeszcze jedną warstwę, albo dwie. Zobaczysz, potem i tak będziesz do domu wchodził stopień w dół." Taka też jest wiejska ludowa mądrość: "zawsze buduj wyżej niż sąsiad" :)  Przy bloczkach trzeba bardzo uważać, bo w marketach budowlanych są bardzo różnej jakości (często krzywe, wyszczerbione i nierównych rozmiarów). My na szczęście, po zasięgnięciu rady Pana Mariana (miał on bardzo duży udział w powodzeniu tego projektu:-)) kupiliśmy z dobrego źródła i były prościutkie, każdy jeden. To szczególnie ważne jak się muruje fundament pierwszy raz w życiu. Mimo wszystko warto też pomyśleć o zakupie/wypożyczeniu betoniarki. Urabianie 50 taczek zaprawy i betonu ręcznie jest może i zabawne, może i wyciszające po pracy "umysłowej", może dobrze rzeźbi mięśnie (Cześć, tu Żona, bardzo dobrze rzeźbi, bardzo), ale naprawdę są ciekawsze rzeczy w życiu, które zapewniają wszystkie te elementy. No ale jak się nie ma prądu na działce, to co zrobić. Jeszcze jedną bardzo ważną rzeczą są przekątne. Tak, powtórka z Pitagorasa. Trzeba dobrze wymierzyć i zaznaczyć, żeby potem nie uciekły kąty proste. No i oczywiście poziom. Bez poziomicy i żyłki murarskiej ani rusz. Na szczęście jak na pierwszy fundament tak dużo się nie rozjechało. Tylko 2 cm na poziomie i kilka na bok. Naprawdę widywałem fundamenty i mury o wiele bardziej rozjechane i to murowane przez "profesjonalne firmy".

Zaprawa
Obecnie modne są plastyfikatory używane przez "profesjonalnych" murarzy zamiast wapna. Zasada jest prosta: cement po związaniu jest hydrofobowy, wapno hydrofilne. Jak zaprawa ma więcej wapna, to jest bardziej plastyczna. Stąd do murowania fundamentu używa się więcej cementu w stosunku wapna. Do muru ceglanego dajemy więcej wapna. Wapno ma jedna bardzo ważną zaletę poza uplastycznianiem zaprawy. Przez to, że dobrze łączy się z wodą powoduje samozabliźnianie się fugi. Stąd zaprawy zawierające wapno są znacznie trwalsze niż zaprawy z dodatkiem plastyfikatorów zamiast wapna. Nie mają one zdolności samozabliźniania się i w efekcie woda zbierająca się w pęknięciach zaprawy może z czasem rozsadzać fugę i powodować większe pęknięcia w murze.

 Suchy już fundament pomalowaliśmy dyspersantem bitumicznym, w środku i na zewnątrz (tu uwaga od Żony dla Żon, choć w sumie może tylko w naszym Domu panują takie zasady, że Żona dostaje tego typu prace, żeby czuła się potrzebna ale za bardzo nie przeszkadzała.... i żeby nie chodziła w kółko z dzbankiem zimnego czego pytając "Kochanie, a może w czymś Ci pomóc? Nie, aha. A teraz?"...w każdym razie to czarne coś paskudnie brudzi. Trwale. Mówiąc "trwale" mam na myśli "bardzo bardzo trwale, w pogardzie dla wszystkich środków czyszczących". Pamiątkę po tej zabawie mam na polarze do dziś. Ale skojarzenie jest bardzo miłe, więc nie narzekam). Do środka fundamentu nasypaliśmy żwir. Można oczywiście wynająć ładowarkę, ale też można to zrobić taczką i łopatą. To doskonała rozrywka (Żona krzyczy w tle, że ubaw po pachy, SPA i siłownia w jednym. Możliwe, że ironizuje). Gdy nasypaliśmy już do pełna (zostawiając 10 cm na wylewkę) czekaliśmy aż deszczyk zagęści żwir  (przy upalnym lecie można to zrobić hałaśliwą zagęszczarką). Całość równomiernie pokryliśmy siatką zbrojeniową i zalaliśmy betonem. Tym razem zdecydowaliśmy nie urabiać ręcznie tylko kupić z betoniarni (kolejna uwaga od Żony: dzięki szybkim wspólnym obliczeniom okazało się, że po prostu Mąż nie jest w stanie tego zrobić w takim tempie, żeby wszystko zalać zanim zacznie gęstnieć. Chyba żaden pojedynczy osobnik z jedną taczką, jedną łopatą i jedną Żoną, która co najwyżej donosi chłodne napoje nie jest. Oczywiście Mąż nie byłby Mężem gdyby się trochę nie pozastanawiał. Bo może jednak by mógł? Jakby tak szybko szybko tą łopatą machał?...). Co ciekawe już przy 2,5 m3 bardziej się to opłaca niż urabiać samodzielnie. Zresztą, sami nigdy nie urobimy tak dokładnie i równo betony, nawet w betoniarce, jak zrobi to dla nas betoniarnia. A oszczędność czasu - ogromna.


Po wyschnięciu wylewki (oczywiście codziennie podlewaliśmy), przykryliśmy całość papą i czekaliśmy niecierpliwie na przywiezienie i montaż naszego wymarzonego Domku. Można oczywiście jeszcze cały fundament z boków okleić styropianem i folią izolującą od wilgoci. Wtedy na pewno nie przemarznie i nie popęka.



Źródła, z których zdobywaliśmy tą tajemną wiedzę:
- Pan Marian (jakby co - telefon na priva)
- ludowa mądrość sąsiadów
- Ojciec mój, Grzegorz
- http://muratordom.pl/

wtorek, 17 lutego 2015

Wolne życie

Mieliśmy dość życia w mieście, słuchania kłótni sąsiadów w bloku, stukotu tramwajowych kół czy śpiewów pijanych studentów i kibiców piłkarskich pod oknem. Postanowiliśmy wynieść się z miasta i wrócić do korzeni. Bo każdy człowiek pochodzi ze wsi. Ale nie z tej weekendowej, gdzie na równo podzielonych działeczkach budują się nowobogaccy mieszczanie. Nie z tej z rachitycznymi krzaczkami w ogródkach wysypanych kolorowymi kamyczkami i korą (żeby czasem nie pojawiło się w nich jakieś życie). Ale z tej pełnej zwierząt, owocowych drzew przy domach, czasem śmierdzącej obornikiem, błotnistej, pachnącej kwitnącym rzepakiem, głośnej od śpiewu ptaków i żab, bioróżnorodnej. W cywilizowanej "Polsce A" trudno już o takie wsie. Ale udało się. Znaleźliśmy i uciekliśmy. Postanowiliśmy prowadzić "wolne życie" (slow life). Termin ten w języku polskim wydaje się bardziej wieloznaczny. Wolne czyli spokojne, bez pośpiechu. Ale też wolne czyli niezależne. I tak właśnie staramy się żyć na co dzień, wolno.

Seler Apium graveolens i Por Allium ampeloprasum

Już na początku lutego można wysiewać por i seler. Trzeba jednak pamiętać, że ten drugi do kiełkowania potrzebuje światła. Dlatego nie wolno przysypywać nasion ziemią. Najlepiej dodatkowo przykryć pudełko folią spożywczą, żeby łatwiej utrzymać odpowiednią wilgotność gleby, jeżeli nie mamy czasu lub wolnych połączeń w mózgu by pamiętać o codziennym  zraszaniu wysiewu. Por kiełkuje nieco wcześniej, nawet już po tygodniu. Na seler niestety trzeba dłużej poczekać - około dwa tygodnie. Jest to zatem roślina dla cierpliwych. Ale cierpliwość popłaca.

Czosnek Allium sativum

Czas na czosnek. W zasadzie można go sadzić już jesienią. Wtedy będzie rósł podczas cieplejszych dni zimowych i na wiosnę szybciej nam wykiełkuje z ziemi. Przy takiej zimie jak w tym roku można go sadzić nawet teraz, bo prawie cały czas ziemia nie jest zmarznięta.

Dziadek Kaziu zawsze sadził między truskawkami i od zawsze wydawało mi się, że robił to celowo by odpędzić ewentualne pasożyty truskawek. Ale zupełnie niedawno powiedział, że było to raczej ze względu na oszczędność miejsca w małym ogródku. Jednak okazuje się, że rzeczywiście czosnek może służyć jako doskonały repelent. Odstrasza wiele owadów, ślimaki, a nawet niektóre owocożerne ptaki. Wywary czy maceraty z czosnku są stosowane w biologicznym zwalczaniu szkodników upraw.

Czosnek przy wczesnej wiośnie wychodzi na powierzchnię już w marcu i można go wtedy wykorzystać np. do ziołowego sosu czosnkowego.



Tytułem wstępu

    Na pomysł pisania bloga wpadliśmy krótko po przeprowadzce. Czuliśmy głęboką potrzebę dzielenia się ze wszystkimi bliskimi nam osobami radością z naszego Domu. I każdym małym postępem związanym z jego tworzeniem. Potrzeba realizowana była głównie poprzez MMSy, a radości było (i jest nadal!) mnóstwo, ponieważ jest tu mnóstwo do zrobienia. Wprawdzie nieśmiało zagadywani Znajomi utrzymywali, że MMSy bardzo lubią, i że wcale im pamięci w telefonach nie zawala 5 zdjęć dziennie (gdy Mąż to przeczyta gromkim głosem zakrzyknie "To oszczerstwo!". Możliwe, że trochę zaokrągliłam tą wartość, ale niewiele.). Nie wiadomo jednak do końca czy przez usta ich przemawiała tylko i wyłącznie szczerość, czy może szczerość pobudzona przez Męża wpatrzonego w delikwenta dość intensywnie oczętami z lekka cielęcymi. Dostaje takich oczów gdy mówi o Psach i o Domu (krzyk zza pleców "I o Żonie, no przecież!" Mhm). W każdym razie oczom takim odmówić ciężko. Trochę jakby kazano Wam kopnąć kociaka. Który ma dwa metry wzrostu i sylwetkę wyrzeźbioną ciężką fizyczną pracą w Domu i Ogrodzie. I zarost na twarzy bujny. W związku ze wszystkim powyższym znajomi potwierdzali,  że lubią i owszem, błagają o więcej. Tu tryumfalne spojrzenie Męża trafiało Żonę w środek czoła i wołało "Ha! Mówiłem, że to kochają!". Bo oczywiście to ja w zaciszu domowym i nie tylko nazywać go zaczęłam Człowiekiem Spamem. Chciałam tak opisać jego numer w moim telefonie, ale zrobił oczy wiecie już jakie. Nawet moje serce zmiękło i mu odpuściłam. Niech zna Chłopak dobroć Żony i jej łagodność.
Oficjalnie przyjęłam do wiadomości słowa wypowiadane przez Znajomych i oficjalnie w nie uwierzyłam. Nieoficjalnie, jako empatyczna połowa naszej ekipy, skupiłam się na lekkim błysku przerażenia w oczach niektórych Znajomych (błysk mógł być następstwem myśli: "Matko i córko jedyna, kolejne zdjęcia, gdzie ja to pomieszczę...nie panikuj, uśmiechaj się, ON patrzy...jeden dysk zewnętrzny o pojemności 1TB zajęły mi zdjęcia Fundamentów i Psów Wygrzewających się na Słońcu...ale co tam, kupię po prostu drugi...albo od razu pięć...."), drganiu kącików ust (gdy Mąż głosem donośnym obwieszczał iż przybił do ściany dwa gwoździe, jeden na miotłę drugi na mopa, i one tam sobie teraz wiszą, ale słowa nie oddadzą tego piękna, wieczorem przyśle zdjęcie) i lekkiego drżenia rąk (efekt całokształtu).
     W chwilach wspólnej samotności obwieszczałam w bliżej nieokreślonym kierunku jak fajnie byłoby mieć wszystkie nasze doświadczenia działkowe\domowe\podróżne\kulinarne zebrane w jednym miejscu. Zeszyt może? Albo internety? I może ktoś mógłby to przeczytać w tych internetach? I może wiedza ta mu się przyda? Pozwoli uniknąć jakiegoś błędu? Albo zainspiruje do ciekawej podróży? Albo po prostu ten ktoś (na przykład, czysto hipotetycznie, nasz Znajomy) mógłby wejść sobie na takiego, czysto hipotetycznego bloga i w dowolnej chwili obejrzeć wszystkie nasze zdjęcia. Od Fundamentów po Boazerię. Albo wejść by nie musiał. Jakby nie chciał. Pamięć w  telefonie wolna, zdjęcia obejrzane, wszyscy zadowoleni.
Kropla drąży skałę, więc któregoś dnia Mąż głosem natchnionym zakrzyknął:
-A może zrobimy bloga??! Można by tam wrzucać zdjęcia wszystkiego, i jedzenia, i wycieczek. I może komuś się to przyda? I wszyscy Znajomi będą mogli obejrzeć?
Na co Żona:
-Kochanie! To wspaniały pomysł! Jaki Ty jesteś mądry i pomysłowy! (i jeszcze trochę okrzyków pochwalnych. Może zrobimy na blogu dział "Pielęgnacja psychiki Męża" i tam będzie więcej o tego typu zabiegach...).
     I oto jesteśmy. Wiele rzeczy w naszym Domu robimy sami, popełniamy przy tym troszkę błędów, ale mamy również na koncie sukcesy, może dla kogoś nasze doświadczenia będą przydatne. Może również marzy skrycie o szafkach kuchennych stworzonych na bazie bardzo starych szaf rozłożonych na kawałki, ale nie wie jak się za to zabrać? Otóż Mąż wie i z pewnością o tym opowie. Albo Żona opowie, bo Mąż pewnie będzie robił coś. Cokolwiek. Taki typ. Nie usiedzi. Za to go uwielbiamy.
Możliwe, że ktoś marzy o ogródku swym warzywnym, ale również nie wie co, kiedy i jak. Opowiemy, opiszemy i jeszcze zdjęcia wrzucimy. Oczywiście sami ciągle się uczymy, bo to nasz pierwszy Dom i Ogród też pierwszy i dopiero jeden rok za nami. Ale paru rzeczy zdążyliśmy się już nauczyć i chętnie przekażemy je dalej.
     Zdarzyło nam się podróżować tu i ówdzie i trochę podróży jeszcze przed nami. I jeśli ktoś z Was zastanawia się jak to jest pojechać do Mołdawii rowerem, jak to zorganizować, jaką trasę wybrać, to o tym też napiszemy (w skrócie: jest fantastycznie. Nawet we wrześniu. Szczególnie w podróży poślubnej. Nie licząc tego jednego roku kiedy my się tam wybraliśmy. Żeby się wygrzać w mołdawskim słońcu po bardzo męczącym roku. Zgodnie z relacjami miejscowej ludności był to bardzo bardzo zimny wrzesień. Od dawna takiego zimnego września nie było. I mokrego. I wietrznego. Ale o tym później).
     Przetwory też robimy, i kosmetyki domowe, i środki czystości różnorakie. O tym wszystkim postaramy się słów kilka napisać.
Witajcie w naszych skromnych progach!


K. i M.