Koniec zimy i początek wiosny to czas intensywnych prac przygotowawczych do sezonu wegetacyjnego. W lutym trzeba wysiać por i seler, można już niektóre kapustne i sałaty. Jak pisałem wcześniej, niektóre rośliny, żeby uzyskały ładny kształt i sadzonki nadawały się do rozsady trzeba trochę przechłodzić, np. przez wysiew w zimnym inspekcie. Można też wysiać w domu, ale trzeba pamiętać o zahartowaniu. Wszystko super jeżeli jesteś zawodowym ogrodnikiem i nic innego nie robisz. Inna sprawa, gdy ogrodnictwo to twoje drugie, trzecie, czwarte hobby, a twoje pierwsze hobby jest już obecnie pracą zawodową. Wtedy hobby któreśtam z kolei musi poczekać aż połapiesz sikory przy domu, zaobrączkujesz, pomierzysz i pobierzesz im wymazy z kloaki. Potem te wymazy musisz trzymać w lodówce (dzięki dużej wyrozumiałości Żony) i w ciągu 36 godzin przesłać do mikrobiologicznego laboratorium, które jest w mieście nad Gwdą znanym z ekstremalnie niskich latarni na wjeździe, oraz kiedyś czołowej drużyny żużlowej, nazywane w niektórych dowcipach "po prostu dziurą". A że wielkopolskie i niemieckie geny każą zawsze kalkulować, to zastanawiasz się czy wysłać to dwa razy kurierem, do którego musisz dojechać 30 km bez pewności, że przesyłka dotrze na czas, bo kurier akurat może przyjechać właśnie i tylko wtedy gdy adresata nie ma na miejscu, i go to nic nie obchodzi, i odbiór w bazie. Albo kurier nie rozumie, że paczki nie może zostawić na noc w samochodzie jak jest minus 10 stopni, bo twoje próbki szlag trafi. Wtedy liczysz i myślisz. Jak pojadę sam samochodem, to dostarczę to szybciej i wszystko na raz, z dwóch dni łapania. A cenowo wyjdzie podobnie. A że nasze francuskie cudo technicznej myśli motoryzacyjnej jest niezawodne i stosunkowo oszczędne, to jadę. Ale zaraz, jeszcze sadzonki! To wystawię je na stół przed domem, tak pięknie słoneczko świeci. Zahartują się trochę. Notolecę. Szybko i sprawnie, bo w Polsce dobra zmiana i drogi mamy super. Cel osiągnięty. Wracam. Oooo, co to, chmurki, ciemno, zimno. Kurka ale sypie. Kurka sadzonki! A w domu Żona sama z połową moich genów, bardzo żarłoczną i wymagającą coraz więcej uwagi, nieświadoma, co się dzieje na dworze. A i głos w telefonie ściszony co by nikt czasem malca ze snu błogiego nie wybudził. Nic to, wysieję jeszcze raz. Ale jak się okazało 2 cm śniegu przez godzinę, to doskonały sposób na zahartowanie pora, selera, kapusty pekińskiej czy kalafiorów. Proszę spojrzeć jakie piękne. Na szczęście przeżyły. Ale już nie będę was tak zostawiał. To się więcej nie powtórzy.
niedziela, 28 lutego 2016
sobota, 27 lutego 2016
Stało się
Stało się. Niby wiedziałam, że
może się stać. Gdzieś tam w tyle czaszki pikała ta myśl. Spychałam ją dzielnie
w otchłanie podświadomości, łudząc się nadzieją, że jednak nie. Albo chociaż
jeszcze nie teraz. Może już nie mam 20 lat, ale prawie, prawie wróciłam do wagi
sprzed ciąży. Może wprawdzie wyglądam jeszcze trochę jak w trzecim miesiącu
ciąży (jakim sposobem swoją drogą?! Co tam jest w tym brzuchu, powietrze?! Czy
jako osoba, która nie skalała się nigdy niczym więcej niż tygodniową serią
bardzo oszukiwanych brzuszków, będę musiała do stanu brzucha sprzed ciąży i bez
ćwiczeń wrócić ćwiczeniami?! Czy to nie jest chore???), ale mogło być gorzej.
Wiadomo, dziecko wywraca świat do góry nogami, trochę się nie dosypia (tzn. Mąż
śpi wyśmienicie, ja mniej J),
sił trochę mniej, koncentracja słabsza, tu się coś zapomni, tam się pomyli
sardynkę z serdelkiem. Ale żeby aż tak źle było?! A jednak. A jednak doszło do
tego, że mój Mąż sprawdza mi literówki i błędy. Nie dosyć, że sprawdza. ZNAJDUJE.
Ma on oczywiście wiele zalet, ale czujność ortograficzno–interpunkcyjna nie
jest jedną z nich. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Próbowałam go przekonać co
do pisowni pewnego słowa, nie pamiętam już nawet jakiego, nie jest to ważne.
Słowo miało problematyczną pisownię. Dla niego zwłaszcza. Po kilku minutach
dyskusji był zrozpaczony. Pot na czole, łzy w oczach. Sięgnął po ostateczny
argument, który miał podkopać mój autorytet. Głosem łamiącym się zakrzyknął: „I
co?! Może jeszcze mi powiesz, że ołówek pisze się przez Ó zamknięte?! ”.
Wierzcie mi, gdy spojrzałam w te ufne oczęta wpatrzone we mnie w niemym wołaniu
„ Nie odbieraj mi tego!! Tej jednej jedynej ortograficznej rzeczy, której
jestem na 100% pewien!!!Nie odbieraj mi OŁUWKA!!!”, wierzcie mi, chciałam
skłamać. Ale wiedziałam, że nie mogę. Pójdzie potem mój śliczny chłopak na
spotkanie towarzyskie, wypłynie temat ołówków (nigdy nie wiadomo co tam po
alkoholu się wydarzy) i będzie gafa towarzyska. To wrażliwy chłopak jest, już
nigdy nie będzie chciał się pokazać na salonach. To byłaby zbyt duża strata dla
świata. Głos uwiązł mi w gardle, więc drżącą dłonią wskazałam stosowną notatkę
w słowniku ortograficznym (tak, tak, to było tak dawno temu, że używało się
papierowych słowników). Był szok, było niedowierzanie. Rozpacz jego rozproszyłam
jedzeniem, kanapka ze smaluszkiem lub deser z dużą ilością bitej śmietany to
pewniaki, działają do dziś. I ten mój słodki ortograficzny akrobata ekscentryk
ZNAJDUJE MOJE BŁĘDY. Świat się kończy. Ludzie! Ludzie, apeluję!! Rozważcie
poważnie kwestie prokreacji!! To niesie ze sobą znacznie poważniejsze
konsekwencje niż się wydaje. Nic już nigdy nie będzie takie samo. Idę po
serdelka. Lub sardynkę, łot ewer.
Bywam przesadnie ironiczna.
Bywam przesadnie ironiczna. Moje
ofiary twierdzą, że zawsze ale to zawsze jestem przesadnie ironiczna. Ale jak
tu nie być kiedy człowiek próbuje zrobić zakupy w internetowej "ekologicznej"
drogerii. Próbuje i próbuje. Chce im siłą prawie swoje pieniądze wcisnąć. A oni
nic, w ogóle ich to nie wzrusza. Historię z pieluszką kąpieluszką (tak tak,
właśnie tak się to nazywa) już znacie (klik!). Pieluszkę odesłałam. Umówiłam
się z panią z drogerii, że jak tylko pieluszka do nich dotrze to zaraz w tej
samej sekundzie do mnie zadzwonią i ustalimy dalsze kroki. Bo basen tuż tuż, a
syn nie będzie przed obcymi ludźmi świecił swym cellulitem na pośladkach (M: i jakże zacnym przyrodzeniem),
potrzebne majty. Od początku przeczuwałam, że będą trudności. Trzy razy
musiałam tłumaczyć pani po drugiej stronie słuchawki, że owszem, moje dziecko
ma mniej niż 4 miesiące. Owszem, ma mniej niż 9 kilogramów. I owszem, nie
mieści się. Nie wiem dlaczego się nie mieści. Owszem, próbowałam go wcisnąć.
Owszem, zupełnie na serio nie chciał wejść. Do kolan wszedł i koniec. Nie, nie
wiem dlaczego. Może ma po prostu świetną rzeźbę, nie to co te małe knypki, na
które owa pieluszka jest szyta. Ostatnia uwaga pozostała w mej głowie, bo mię
Mamusia wychowała na względnie uprzejmą osobę.
Toteż, gdy po tygodniu od wysłania paczki cicho i głucho, nie byłam bardzo zdziwiona. Oczywiście pierwsze podejrzenie padło na Pocztę Polską, bo to przecież priorytet był, więc i dwa tygodnie mógłby iść. Jak się okazało, musiałam potem pod drzwiami właściwego nam urzędu pocztowego stać i odszczekiwać gdyż albowiem tym razem to nie oni. Gdy zadzwoniłam do drogerii w celu wyjaśnienia sprawy okazało się, że jest moja paczka, leży tu sobie. Leży i czeka. Ton głosu pani sugerował, że leży już od jakiegoś czasu, jest to znana im paczka, opatrzyli się już z nią, oswoili, niedługo z pewnością zacznie reagować na wołanie po imieniu. Dlaczego w takim razie nikt do mnie nie zadzwonił? Nie wiadomo. Czepliwa nie jestem, tematu nie drążyłam. Wizja basenu zbliżała się nieuchronnie, syn bez wyjściowych nieprzemakalnych majtów, więc uznałam, że sprawę załatwić trzeba szybko, bez rozczulania się i niepotrzebnego ironizowania. Skoro na stronie nadal widnieje informacja, że pieluszek mają bardzo wiele oraz byłam od dwóch tygodni umówiona na wymianę mówię grzecznie, iż w takim razie nie chcę moich pieniążków, chcę większą pieluszkę. Tak jak się umawialiśmy. Dla synka mego śliczna pieluszka basenowa. Usłyszałam, że nie ma ależ zupełnie żadnego najmniejszego problemu, już zaraz wysyłają. W te pędy. Bo basen za 4 dni, ale powinna dojść paczuszka. Tylko jeden malutki szczegół. Ale to pewnie nie będzie mi przeszkadzało. Bo oni mają na stanie JEDNĄ pieluszkę. Blady róż. W laleczki.
Odetchnęłam głęboko. Spojrzałam za okno, wiatr uginał brzozy. Psy sąsiada dla żartów i śmiechów goniły naszego psa aż zagoniły w róg ogrodzenia (M: dobrze mu tak, po co zwiewa drań). Oszczekiwały. W oddali przepatatajał daniel i ściągnął na siebie uwagę wszystkich psów, prześladowanych i prześladujących. Ucieszył się raczej mniej niż bardziej. Psy zdecydowanie bardziej. Po drugiej stronie ogrodzenia pojawił się ciut zmientolony kot sąsiadów. Psy w euforii, ale i rozterce, bo co wybrać, w którą stronę biec?! Sielanka. Na sznurze na pranie powiewało różowe body w złote jelenie, które syn mój był dostał od cioci Basi swojej ukochanej. Jeszcze nie zajęłam stanowiska względem tego elementu jego garderoby, ale poczułam, że kolejny różowy ubiór to jednak ciut za dużo jak na takiego małego chłopca. Zatem, grzecznie podziękowałam pani za wielce kusząca propozycję, poprosiłam jednak o swoje pieniążki, których bardzo bardzo nie chcieli, odłożyłam słuchawkę i usunęłam ich stronę z folderu zakupy. Nigdy więcej. Jeśli kiedyś zrobię czarna listę drogerii ekologicznych, w których nie należy kupować to będą najpierwsiejsi z pierwszych. Eko sreko.
niedziela, 7 lutego 2016
strażnicy przyrody cz. 2
Obfitość zwierzyny - dla wszystkich starczy miejsca
Naszą polanę otaczają głównie żyzne lasy grądowe, w miejscach bardziej wilgotnych są olsy i łęgi, a na nieco piaszczystych górkach świeże bory sosnowe, do tego mozaika pól, łąk i pastwisk. Wydaje się być to doskonałym terenem dla naturalnego bytowania i rozrodu dzikich zwierząt kopytnych. Jednak, jak wiadomo przyroda sobie nie poradzi bez człowieka, a myśliwi ze względu na nieustanne obcowanie z naturalnym ekosystemem wiedzą najlepiej co dla przyrody dobre. Dlatego wiele lat temu wprowadzili tu zupełnie obcy w tej części Europy gatunek - daniela, który doskonale się tu mnoży. Co więcej, łowczy również dbają o to, żeby zwierzęta te nie cierpiały głodu i żeby nie zachodziła tu naturalna selekcja i osobniki o niższym dostosowaniu nie umierały. Zatem wwozi się do lasu tony marchwi, buraków, siana, kiszonki itp., zaburzając w ten sposób naturalne procesy w przyrodzie, zwiększając transfer patogenów między osobnikami, podnosząc liczebność gryzoni i prawdopodobnie też zwiększając częstość występowania borelii.
Co więcej, na tak żyznym terenie zwierzyny (ze szczególną nadreprezentacją danieli) jest naprawdę dużo. Zauważa to każdy kto nas odwiedza. Zauważa to każdy rolnik sadzący ziemniaki. W związku z tym, żeby to wszystko trzymać w ryzach działają tu dwa koła myśliwskie. Nasz dom jest mniej więcej na granicy działań tych dwóch grup pasjonatów przebywania na świeżym powietrzu i intensywnej emisji ołowiu do ekosystemu. Mamy więc niespotykaną przyjemność słuchania salw raz na północ, a raz na południe od domu.
Co więcej nasza sąsiadka ma okazję oglądać dzieło strażników przyrody z bardzo bliska. Co prawda ambony stoją oddalone o ustawowe minimum 100 m od jej domu, ale zwierzaki padają już nieco bliżej. Raz nawet będąc na spacerze z psami widziałem jak niedobity daniel leży i rzuca się na oziminie. Panowie łowczy siedzieli sobie na ambonkach i przyglądali się mu z zaciekawieniem. Dopiero na moją uwagę, że mogliby dobić to cierpiące zwierzę, okazali miłosierdzie i dobili. Oczywiście pierwszy raz niecelnie więc aż dwa dodatkowe naboje się zmarnowały.
"Na ulicy zatacza się kafar z wąsami. Być tu można tylko z jego pozwoleniami"
Innego razu jadę na rowerze z psami, po mleko do wsi. Jadę drogą gminną, ogólnodostępną. Podjeżdża wąsaty pan w nowiutkim, zieloniutkim VW Amaroku, zajeżdża mi drogę i mówi: łełełełe yyy łełe yyyy aaaaaa. Ja: nie rozumiem. On (z wyraźnym skupieniem na twarzy): ładne pieski, fajnie, że na otoku, ale tu jest polowanie, niech pan tam nie jedzie. Ja: Ale że jak? Po mleko do wsi nie mogę jechać? On: No do wsi można, ale tam nie, bo tam są Finowie, no i wie pan, oni są nerwowi, nie lubią jak się ktoś kręci, naprawdę ładne pieski...uuuuu aaaaa.
Finowie... Czyli tzw. dewizowcy, czyli goście, którzy przyjeżdżają do nas postrzelać, płacąc przy tym gigantyczne pieniądze naszym polskim myśliwym. Nasi gentlemani w pickupach tych dewizowców mają całkiem sporo i bardzo ich cenią. W efekcie, oprócz UAZów na co dzień, mają też odświętne nówki Navary, Amaroki i L200. Pięknie mkną po lasach i polnych drogach strzegąc porządku ekosystemu. Wszystko dla dobra przyrody i narodu.
Wigilijne strzelanko na chwałę Jezuska
Korzystając z wolnego dnia, chcąc zapewnić rodzinie ciepło podczas zimy, udałem się do lasu w celu samowyrobu drewna opałowego, we wcześniej umówionym z leśniczym oddziale i wydzieleniu leśnym. No to idę z psami, co by też trochę rozrywki zaznały. Biorę piłę, siekierę, maczetę i telefon, no i ku przygodzie! Miejsce oddalone jest o niecałe 300 m od domu więc daleko nie idę, z miejsca zabieram się za pracę. Piła chodzi jak marzenie, praca dosłownie wrrre. A tu myk myk myk, samochodzik. Jeden, drugi, trzeci. W samochodzikach panowie w pomarańczowych kapeluszach. A tu za nimi dwa ciągniki z tzw. budami do przewozu ludności wiejskiej i wiejskich dzieci szkolnych. Nie mija pół godziny, a tu łuuup, łuuup, łuuup! Jakby koło domu, jakby zaraz za mną. Dzwoni Żona: gdzie jesteś? Bo tu jakby za domem strzelają. Między mną a domem było jakieś 300 m w linii prostej, a strzały między nami. Powoli zbieram się, wycofuję, wracam do domu. A tu dzik biega przy bramie, jakby ranny, jakby oszołomiony. A tu strzały z drugiej strony (od południa) i daniele rozproszone biegają wystraszone. No i pędzi zieloniutki Amarok i Navarka błyszcząca. No tak, w przyszłym tygodniu boże narodzenie. A w weekend jedni i drudzy myśliwi urządzają wigilijne strzelanie. A jak! Na chwałę dzieciątka!
poniedziałek, 1 lutego 2016
Strażnicy przyrody cz. 1.
Mieszkanie w lesie poza niewątpliwymi aspektami metafizyczno-estetyczno-relaksacajnymi niesie również za sobą konieczność interakcji z jego użytkownikami. A jak wiadomo lasy w Polsce są w większości państwowe, zatem wstęp do nich na piechotkę ma każdy. Dodatkowo, po uzyskaniu specjalnego zezwolenia można też mieć dostęp za pośrednictwem zdobyczy motoryzacji. Jedni o takie zezwolenie muszą się starać, inni dostają je niejako z urzędu. Koło naszego domu spotykamy zatem leśników, pracowników leśnych, rolników, spacerowiczów, czasem pary udające się w celu kopulacji, grzybiarzy, handlarzy narkotyków, myśliwych czy kłusowników.
Skupimy się dziś na interakcjach z dwiema ostatnimi grupami, bo ci są tu najaktywniejsi.
Jak wiadomo, w Polsce istnieje bardzo silna TRADYCJA łowiectwa. Jak mówią sami łowczy, łowiectwo to nie to samo co myślistwo. Z grubsza różnica polega na tym, że myślistwo to sam proces zabijania dziko występujących zwierząt, a łowiectwo co cała otoczka z rytuałami, celebracją, namaszczeniem i spożywaniem sporych ilości grup hydroksylowych przy okazji strzelania do dzikich zwierząt, które należą do skarbu państwa (ale legalnie strzelać mogą tylko nieliczni, wybrani; każdy inny kto się poważy tknąć dzikie zwierzę w celu jego zjedzenia, pozyskania skóry, poroża, kłów czy innych części to kłusownik).
Pierwsze spotkanie. Jeszcze zanim postawiliśmy dom, zanim jeszcze zaczęliśmy o tym myśleć, kupiliśmy działkę stanowiącą średniej wielkości prostokąt ziemi porolnej w dość zaawansowanym stadium sukcesji. A co robi młody człowiek jak kupi działkę? Jedzie tam ze znajomymi/rodziną rozpalić grilla, zjeść kiełbaskę i wypić piwo. Tak też żeśmy uczynili. Jemy, siedzimy, rozmawiamy, aż tu nagle z krzaków wychodzi wąsaty pan w wieku przedemerytalnym. I że dzień dobry, i że on tu sobie chodzi, bo on tu szuka miejsca na ambonę do strzelania. (200 m stąd jest gospodarstwo). A ja mu na to, że tutaj są działki i że pewnie za jakiś czas będą kolejne domy, no i że jak to, przecież tu już jest gospodarstwo obok. A on na to, że 100 m od zabudowań można strzelać. No to się ładnie pożegnaliśmy licząc, że to był jedynie krótki epizod.
Spotkanie drugie. Jakieś dla lata później, już po postawieniu domku i wprowadzeniu się na kartony, pod dom podjeżdża UAZ 469. Wjeżdża na podwórko, wąsaci panowie rozglądają się po obejściu. Ja wychodzę, oni nie pofatygowawszy się żeby wyjść odjeżdżają w dość szybkim tempie. Lekko zaniepokojony wracam do domu. Kilka dni później chyba ten sam UAZ staje sobie na drodze (prywatnej) i stoi kilka minut. Zainteresowany i jednocześnie zaniepokojony wychodzę (dla bezpieczeństwa z psami :-). Podchodzę do gentlemana. Ten nie raczy nawet wyjść z samochodu, ani nawet otworzyć okna. No to kulturalnie pukam w okienko i zalotnie uśmiecham się do grubaska. O! dostąpiłem zaszczytu i jegomość uchylił okno na tyle żeby fale akustyczne mogły się przemieszczać między nami, ale nic ponadto. Żadne tam uściski dłoni, nie nie. Pytam: Co Pana tu sprowadza? On: blebleble, tu jest polowanie. Ja: ale tu są domy, a ta droga jest prywatna. On: 100 m, tylko na chwilę. Zamyka okna i gada sobie przez telefon: eee ja tu gdzie te działki, noo nooo, ee ee e aa
Ja w szoku nie wiedząc co zrobić wracam do domu, do pracy. No w sumie w okna mi nikt nie strzela, to zagrożenia życia nie ma. Psów nie odstrzelili, kapusty nie ukradli, śmiercią nie grozili. Policja też pewnie nie przyjedzie. Po kilka minutach rozlegają się liczne strzały, a na oziminie jakieś 200 m dalej kładą się się daniele i dziki. Do wąsatego pana przyjeżdża brodaty pan w UAZie. Gadają chwilę nie wysiadając z samochodów i w końcu odjeżdżają spod domu. Później okazało się, że takie polowania odbywają się już regularnie co ok. 2 tygodnie, ale już nikt nie podjeżdżał pod dom. Tylko strzelanie przepisowe 100 m od domu sąsiadki.
Na basen!
Syn w lutym zaczyna przygodę z
basem. Będzie chadzał raźnym krokiem na zajęcia dla niemowlaków. Ciekawam
bardzo co nas tam czeka. Patrząc na budowę ciała pierworodnego śmiem twierdzić,
że w konkurencji dryfowania na wodzie będziemy najpierwsiejsi.
Jak wiadomo do tego typu
aktywności należy się odpowiednio przygotować. Zaczęliśmy od rozmów i
nastawienia psychicznego. Ale oczywiście równie ważny jest profesjonalny
sprzęt. Potrzebowaliśmy czegoś, co zatrzyma produkty przemiany materii naszego
pierworodnego blisko niego. Produkty te wydobywają się z niego bardzo często. I
o każdej porze dnia. I w dużych ilościach. Płynnych. Po przeczesaniu Internetów
uznałam, że jednorazowe pieluszki kąpielowe zupełnie mnie nie przekonują.
Wielorazowe z subtelną koronką wokół udek również. Przemiana materii ma w
poważaniu głębokim subtelne koronki. W końcu znalazłam majciochy, które
spełniały moje wygórowane żądania: piękny kolor, piękny wzór i porządne
wykończenie w newralgicznych miejscach, czyli przy nóżkach i brzuchu.
Jednak trudności zaczęły się już na wstępie.
Okazuje się, że informacja na stronie sprzedawcy brzmiąca „W magazynie bardzo
dużo sztuk, różne wzory i rozmiary” oznacza, że produkt jest niedostępny.
Dowiadujesz się o tym już po zakupie. I czekasz trzy tygodnie. Ale cóż znaczą
trzy tygodnie wobec wieczności. Doczekaliśmy się. Po wielu dniach oczekiwania kurier przywiózł to cudo. Przyszły mistrz wszystkich
stylów pływackich wyraził aprobatę szerokim uśmiechem, obfitym ślinotokiem i
próbą zjedzenia pieluszki. Przecież nie jadłby czegoś co mu się nie podoba,
prawda? Potem już tylko należało wychwycić lukę czasową, w której delikwent nie
będzie wyrzucał z siebie niczego, żadnym z otworów, co by nie ubrudzić nowego
nabytku. Zamówiłam rozmiar M. Od 6-9 kg, od 4 m-cy. Nasze geny wspólnie
zmieszane w ten piękny pulchny koktajl mają kilogramów 7, a miesiące niecałe
trzy (2,5). Czyli akurat. Pomimo moich najszczerszych chęci udało nam się
dociągnąć rzeczone majteczki do kolan. Wyżej ani rusz. Wiem, że to ma przylegać
ściśle, żeby działało odpowiednio. Ale żeby przylegało musi zostać wciągnięte
na swoje miejsce. Zadumałam się przez chwilę nad faktem, że materia z której
stworzone są udka naszego Syna tylko z pozoru jest taka mięciutka i plastyczna.
W rzeczywistości jest mocno zwarta. Wychodzi na to, że rozmiar ma jak na swój
wiek odpowiedni, ale z masą trochę przedobrzył i dlatego to takie ubite jest.
Nic to. Wymieniamy na rozmiar L. Od 6 m-cy, powyżej 9 kg. W magazynie baaaardzo
dużo sztuk. Damy znać za miesiąc.
Subskrybuj:
Posty (Atom)